Skocz do zawartości

Zew Zony - Opowiadanie


Rekomendowane odpowiedzi

ZEW ZONY
czyli opowiadanie o tym jak się w niej znalazłem.
*
"No cóż, raz się żyje"
 
"Nie ma przyszłości ani przeszłości. Jest tylko teraźniejszość."
 
-------------------------------------------------------------------------------------------
 
 
Eeee, wy tam! Zapierdalać do roboty, leniwa swołocz jakucka! Zara przyjazd, wasza mać!
Układać szyny gnoje! Podkłady, nu dawać!
 
Budzę się, otwieram oczy - widzę krótki daszek mojej czapki który mi je przysłaniał. Ani drgnę, nie mogąc otrząsnąć się z mojego snu. Snu o czym? O niebie, drzewach... jakimś... czymś...
Zdejmuję czapkę z głowy i widzę czyste wieczorne niebo. Powietrze, które smaga moją twarz jest chłodne, pachnie nocą.
Leniwie podnoszę się na rękach, siadając - widzę czerwony zachód, gdzie kończą się tory. 
Z daleka majaczą w mroku cieni drzew dwa żółte ogniki powoli zbliżające się w moją stronę - pociąg.
 
Pociąg!
 
HLASSSSSSSSSST!
 
 
-Waśka, co z wami? Odjebało na młodość? Zapierdalajcie szyny układać, kurna przyjazd za minutę! 
-Co wy, komendancie? Zimną wodą po ubraniu? Wieczór się zbliża, zimno będzie!
-Nie marudź tylko zapierdalaj!
 
Nie mając większego wyboru biegnę do składu szyn, wokół mnie podobni robotnicy odziani w pomarańczowe, odblaskowe kaftany krzątają się nosząc szyny w kierunku budowanych przez nas torów. Dzisiaj o dwudziestej-pierwszej przyjazd roboczej lokomotywy, no tak kurwa! Po co my je rozmontowaliśmy do cholery?
Doganiam Borkę.
-Wasia pomóż mi te szyny nosić, zaspałeś stary?
Bez słowa wyjaśnienia biorę za jeden koniec czterometrowego kawału metalu, który wygina się jakby był dopiero co grzany w kotłowni. Czuję jakby moje palce z bólem wtapiały się w jego fakturę. Niesiemy ciężkie gówno przez dwadzieścia metrów, by ustawić je na podkładach. Komandir drze ryja na nowych robotników, którym ledwo co wystarcza sił na podniesienie tych szyn.
Zimno, cholernie zimno, młoda noc daje o sobie znać. Szumi czarny wiatr, po drzewach, dociera do szarych bloków rozpalonego lampami miasta na bliższym horyzoncie, uderza o nie, rozchodzi po zimnych ścianach i gna dalej. W trawie głośno grają świerszcze zdaje się najbardziej kolosalnych rozmiarów. A na tory pada tylko ono - światło pociągu. Rozświetlając brudne twarze wyczerpanych straicieli - nas, budowniczych ogromnego briańskiego szkieletu ze stali.  
Razem z Borką kładziemy szynę na betonowych, nowiutkich podkładach prosto z fabryki i wio po następną. Pada kolejny przemęczony nowiczok, ale nie ja z Borką. Pracujemy przy torach od roku, wytrenowaliśmy krzepę na strojeniu torów, stukaniu młotkiem po kołach lokomotyw (wyobraźcie sobie, że to ma sens) i przenoszeniu całego żelbetono-metalu przez kawał drogi z ciężarówki do miejsca budowy. Co robiłem wcześniej? Rozczaruję was. Nie byłem w żadnym specnazie ani we-de-we. Próbowałem, ale jak mawiali - nie nadaję się. Zamiast tego zapierdalałem osiem godzin na dobę w okrutnym mrozie/upale po mieście wożąc na rowerze świeżutki papier do lokalnej drukarni "Komsomolskiej prawdy Briańsk". Taaaa... To były czasy.
 
Ślimaczym tempem przyjechała do nas ze specjalnym wagonem do spraw budowy torów obskurna TEM-9, cała uwalona w brązowej sadzy. Komendant Orbatow charkliwie krzycząc kazał nam "spierdalać" na bok, żeby nas nie potrąciło.
Uwierzyliście w jego troskę? Bo ja nie. Jurij Orbatow od urodzenia był ospałym, niedorobionym sukinsynem. Nie zależało mu na niczym - to znaczy na niczym z wyjątkiem alkoholu, kobiecych dup i nieustannym darciu mordy na każdego. Wątpię, żeby o nas dbał. Kazał nam się odsunąć raczej dlatego, że jest za nas tymczasowo odpowiedzialny. Gdybyście zwolnili go z obowiązków i dali pacanowi gnata, powystrzelałby nas jak kaczki. Ale do rzeczy...
Po długotrwałym wierceniu i trzaskaniu wielkiego ustrojstwa na szynach, Orbatow, obserwując jedynie cały spektakl zdjął czapkę, przetarł czoło i zniknął w koszarze bez śladu. Za chwilę wyszedł do nas jego wątły zastępca. Również Jurij. Ale za chuja nie mogę sobie przypomnieć jego nazwiska. Kagiw, Kaginow... Kugunow?... Kagiebenow?
 
-Wytrzepać wdzianka, założyć kaski, kompania. Kwadrans przerwy. To będzie długa noc.
 
Zdejmuję czapkę, klapię na stosie worków z niewiadomo-czym w środku.
 
Aaah! Co jest do kurwy?
Rozglądam się. Widzę... Co ja widzę? Co to jest? Szare niebo. Drzewa, trawa i... co to? Pies. Szary pies stoi z wyszczerzonymi kłami i warczy na mnie. Strumienie szarej śliny obficie wyciekają mu z pyska. A krwistoczerwone wargi coraz bardziej się rozszerzają. Mimo to jednak nie otwiera paszczy. 
Mrugam. Pies znika. Teraz na horyzoncie rysuje się...
Wielka masywna truba nad szarym budynkiem, jakiejś... fabryki... Co mi to przypomina?
 
ПРИШЛО ВРЕМЯ. . . Я ВИЖУ ТВОЁ ЖЕЛАНИЕ.
 
 
Budzę się gwałtownie. Spałem ile? Dziesięć minut? Chyba tak bo reszta robotników wciąż ma fajrant.
To świetnie bo będę miał tylko krótki moment żeby spieprzyć w las - tam mnie pewnie usłyszą i zaczną gonić. No dobrze, więc dalej spierdalać ile sił w nogach do ulicy Burowej, a dalej coś się trafi, żeby wsiąść i dostać się do miasta. Mam chyba dobry plan.
 
Rozglądam się nerwowo - nikt na mnie nie patrzy. Wstaję ostrożnie, by nie zwrócić na siebie uwagi. Rozbudzony, czując jak pulsuje mi krew w głowie, powoli cofam się w cień drzew. Jak już do nich docieram staję na chwilę by odsapnąć - dosłownie pięć sekund - po czym zrywam się pędem w stronę drogi. Biegnę w całkowitym mroku, zorientowany tylko światłami dalekich bloków. Wpadam na krzaki, na drzewa, wszystko byle dotrzeć. Chyba się zorientowali bo słyszę daleki wrzask. "Stoooj!!! Twaju mać!!!". Nie czuję zmęczenia, mimo to ciężko dyszę. Jeszcze kawałeczek, nie poddawaj się, Wasilij!
Wybiegam na drogę, czuję ją po twardym asfalcie. Chyba mnie gonią. Słyszę zbliżający się trzask łamanych gałęzi i szybki tupot po glebie.
Szybciej kurwa, przyjedź coś!  
Zza ostrego zakrętu widzę światła jakiegoś wozu - ciężarówka, wnioskując po rytmie silnika. Wyjeżdża zza drzew i w momencie, w którym przejeżdża obok mnie czuję przypływ adrenaliny i odwagi.
 
Rozpędzam się i skaczę na boczną ściankę platformy przewozowej Urala. 
Jessst!!!
 
Czuję nagły poryw wiatru i gwałtowne zatrzęsienie całego ciała. Mam ją! Gramolę się na górę po zardzewiałej na wyczucie barierce. Z ulgą przełażę i upadam na twardą, drewnianą taflę transportową. Wiatr tu wieje cholernie mocno. Nogą kopię jakąś chyba stalową beczkę. Oglądam się na drogę i widzę oddalające się żółtawe światełka latarek w miejscu, z którego skoczyłem. To oni. Czułem w momencie skoku jak coś mnie próbuje pochwycić za nogę. Czyli dzielił mnie od porażki tylko ułamek sekundy. A nawet mniej.
 
Noc jest czarna i skąpa gwiazd. Zimno jak w lodówie. I ten ostry wiatr na tej ciężarówce. Którego jest dzisiaj? Chyba szóstego września. Tak, szóstego września dwa-jedenastego roku. A ja właśnie spaprałem sobie życie.
 
Oczy pieką i sklejają się. Muszę iść spać... Nie nie mogę!
Ale chcę.......
 
***
 
Otwieram oczy i leżę przez chwilę aby rozpoznać sytuację. Przestałem jechać. Czuję twardą podłogę, przede mną znajoma metalowa beczka. Uszy i twarz mam zimne jak lód. Dłonie również. Dobrze, że miałem gruby sweter, to by dopiero było. Odchylam głowę i widzę moją czapkę. Siadam, podnoszę, zakładam.
Póki co, nikt zapewne mnie tu nie zauważył. To i dobrze. Wciąż jest mroczna noc. Wychyliłem głowę ponad barierkę platformy - cisza, pusto wokół urala. Czyli leżałem tak sam przez jakiś czas. Dobrze, że się obudziłem, mogłem dalej pojechać.
Zeskoczyłem, doświadczając niesamowitego bólu uderzenia w stopach. Trwało to tylko sekundę, ale i tak bolało. Przede mną cicha piaszczysta droga usiana pomarańczowo jarzącymi się przydrożnymi latarniami. Z lewej niecałe sto metrów ode mnie stoi ośmio-etażka o rozpalonych niektórych oknach. Jestem w mieście. A raczej przy mieście. Trzeba się pozbierać i wracać do domu. Jest tylko jedyny problem. Kompania stroicieli ma wyraźnie zapisany mój adres, telefon i e-mail. A nawet PESEL, dzjeń rażdzienja i obwód w bicepsie. Więc mam raczej mało czasu na pożegnanie się z chatą. Jak przyjdą i mnie zastaną to będzie kaputt, zdechł-pies i pozamiatane.
 
Zagłębiam się w miasto. Przechodzę po rozświetlonych jezdniach, pomiędzy blokami i znaną już drogą docieram. Przy wchodzeniu po klatce schodowej nieustannie dudni mi w uszach "Пришло время, Я вижу твоё желание...". Czuję to w mojej głowie, czuję to nieustanne podniecenie, kurewsko-zajebiste
uczucie gdy wiesz, że twoje życie na zawsze się zaraz zmieni. Że usłyszałeś go. Tą legendę, plotkę krytykowaną w prasie, w telewizji, w necie, na ulicy, w szkole. Tą głupotę przez którą kobiety traciły mężów, dzieci ojców, rodzice synów, przełożeni pracowników. Tym razem to ja poczułem go...
 
Zew Zony.
 
Otwieram trzęsącymi się rękoma drzwi i wpadam do mieszkania, z hukiem zamykając je za sobą. Zapaliłem wsie światła, by ogarnąć przestrzeń - okna w kuchni otwarte. Pełno komarów lata po przedpokoju. Ale to już nie ważne. I nigdy prawdopodobnie nie będzie. 
Wyciągam z szafki uwaloną kurzem kurtkę z kamo "flora". Stara została mi po próbach dostania się do wedewe. Ale cóż. Znalazła nowe zastosowanie. Dalej biorę stary pamiątkowy radziecki mieszok. Po dziadku. Tak - mój dziadek był krasnoarmistą. To nie powinno być dziwne, w końcu żył w es-es-es-er.
Lecę do lodówki i pakuję w mieszoka różne konserwy ze śledzia, tuńczyka, świniny i wołowiny plus chleb, masło i kiełbachę. Oczywiście - nie zapomnę o moim ulubionym "spiec-zakazie". Nostalgiczna wódka jednoznacznie kojarzona. "Narkomat spiritjoma R.S.F.S.R".Hehe... Ma w sobie to coś.
Dalej lecę do półki z lekami gdzie pani Mutajewa dzieli się ze mną swoimi staroruskimi wywarami. Mieszka babcia obok, biedna się nie spodziewa, że z nami koniec. Nie w tym sensie rzecz jasna. Obudziłbym ją, ale jest wciąż późna noc - trzecia czterdzieści. Biorę z szafki słoiki z zieloną paćką w środku, spirytus, bandaże i zielarskie antidotum na grypę i biegunkę. Wszystko z wyjątkiem bandaży walę do plecaka na ślepo. Bandaże zostają w bocznej kieszeni. Nigdy nie wiadomo kiedy będzie trzeba użyć. Najlepiej mieć pod ręką. Jeszcze nóż survivalowy, lornetka i ....
 
DRRRRRRRR!!!
 
Kurwa jego mać! Telefon zadzwonił, a ja już mam sto kilo w gaciach. Serce walnęło i pracuje na najwyższych obrotach. Nie odbiorę capie niemyty, o nie. Jeśli to dzwoni Orbatow to będzie darł ryja jak zwykle tylko osiem razy głośniej. A jeśli to ktoś znajomy? Nie niemożliwe... Chociaż? Odbieram.
-Wasilij? Jesteś?
Borka. Dzięki Bogu. Wróć! Putinowi znaczy się. Muszę się do tego przyzwyczajać.
-Borka stary, co u ciebie?
-Waśka, nie wracaj, Orbat się wkurwił na maksa i zaraz zawału dostanie. Mówi, że cię dorwie i ubije ale musi odpocząć. Jeszcze dziś popołudniu wysyła Kagonowa do ciebie.
-Rozumiem, jasne, Borka. Ale nie ma możliwości, żebyś się ze mną zabrał?
-Dokąd?
-Na Ukrainę.
-Kurde-wasia, jajca sobie robisz stary. Ogarnij się i spieprzaj. Bez odbioru stary.
Rozłączył się. 
 
***
 
Stoję na briańskim dworcu autobusowym z plecakiem ciężkim jak cholera. Zabrałem wszystkie oszczędności z banku, bo jak zapewne wiadomo to moje ostatnie zarobione pieniądze na tym świecie. Widać skąpy świt, noc powoli się rozjaśnia. Patrzę na dworcowy zegar - czwarta pięćdziesiąt. 
Wokół mnie zbieranina różnej maści obywateli czekających na swój autobus do miejsca przeznaczenia zapewne innego niż moje.
 
Póki co planuję dojechać do najbliższego granicy piekła miasta zwanego współcześnie Czernihowem. Jego mieszkańcy żyją w niesamowitym strachu odkąd tylko skutki działania drugiej katastrofy powoli zaczęły na nich oddziaływać. Zauważano u niektórych śmierci z przyczyn obumarcia niektórych organów wewnętrznych i inne dolegliwości. Nie mówiąc już o wojsku, które nocą zakazuje wychodzenia z mieszkań w zachodnich dzielnicach i przymusowej kontroli zdrowotnej od niedawna. W telewizji mówili też o niewielkich trzęsieniach ziemi co skutkowało zawalaniem się niektórych domostw. Możliwe nawet, że rząd Ukrainy planuje ewakuację całego miasta i włączenie go w zewnętrzne terytoria kordonu wojskowego. Biedni Czernihowszczanie... Tak czy inaczej właśnie z tamtąd zamierzam się przedostać do Zony. Całą broń jakoś się załatwi. Przecież wojskowych tam pełno. W tym mieście znaczy się. Po strefie bez karabinu to jak murzyn na zlot KKK.
 
Pod stację podjeżdża starożytna, niedomyta blaszana puszka relacji Briańsk-Czernichów. Jak znalazł. Nie widzę wiele chętnych na tranzyt, nie dziwię się zresztą. Oprócz mnie podchodzą tylko dwie starowinki i interesujący mięsacz, tfu! Mięśniak! Interesujący mięśniak w płaszczu narzuconym na gruby sweter wyglądający również na chętnego stalkera.
 
Stalkera.
 
Słowo pochodzące z angielskiego, które tak dobrze zachowało się z niewiadomych przyczyn w języku rosyjskim. Wciąż nie rozgryzłem tego dlaczego nazywają tak śmiałków i głupców, którzy zapuszczają się w Zonę. Był chyba taki film niejakiego Tarkowskiego. Gdzie też była zona i stalker oprowadzał po niej dwóch kolesi. Oglądałem raz w młodszych latach. Nawet fajne, takie trochę z jajem. Ktoś więc z nich pierwszych musiał tak się określić i od tego naczałoś
 
Płacę za bilet niewielką sumę, znajduję wygodne miejsce przy oknie, sprawdzam w kieszeni obecność paszportu. Wąsaty kierowca ze zdumieniem obejrzał się na pasażerowy asortyment autobusu. Westchnął ciężko, przetarł twarz zapoconą szmatą i odpalił silnik.
Całym autobusem wstrząsnął ryk odpalanych mechanizmów.
 
***
Było już widno, kiedy zamyślony z oczami wlepionymi w okno podziwiałem sielskie obrazki szybko przesuwające się by ustąpić kolejnym wiochom i polom. Napakowany gość usiadł zaraz przede mną. Był całkowicie łysy, pachniało od niego gumą i spirytusem. Nie raz odwracał się na mnie, wyraźnie również go zaciekawiłem. Pewnie też się domyślał, że zmierzam do Zony razem z nim. Aż w końcu gdy ponownie się obejrzał, ja spojrzałem na niego. Nasze spojrzenia przez chwilę ścierały się ze sobą w jednej linii. W końcu wstał i usiadł, tym razem obok mnie. 
-Zdrastwujtie. Iwan jestem. - podał wielgachną łapę, by się przywitać.
Odwzajemniłem uścisk
-Nu zdrastwujtie Iwan. Ja Wasilij.
Iwan, prawdopodobnie pewny mojego przeznaczenia, przedstawił mi swoją ofertę.
-Wasilij, ty do Zony jedziesz, da?
-A szto?
-U ciebie jest jakaś giwera?
-Niet.
-Waśka, macie wy szczęście - teraz ściszył głos - Ja handlarz i przemytnik broni. Iwan Złotozęby.
Wyszczerzył mi się ukazując złotą dwójkę, na którą zapracował najwyraźniej swoją nielegalną fuchą. 
-Ja prodam ci dowolna broń za małą cenę. Ubijmy interes, co ty na to Waśka?
-Iwan, a gdzie twoje towary?
-W Czeringowie, u mnie kontakty i mały magazyn. Szto choczesz? Aka, akaesy, abakany, bizony i spasy! Tolko u mienia!
-Haraszo, Iwan. Czekaj, dojedziemy, pogadamy.
Iwan, rozradowany odnalezieniem klienta, wrócił na swoje miejsce. Wydaję mi się, że był w Zonie nie raz i nie dwa. Niezbyt groźnie mu z niebieskich oczu patrzy, wydatny wał brwiowy charakterystyczny dla podobnych mu koksów. 
 
Gdy podróż trwała już dwie godziny dotarliśmy na granicę. Na drogach cholernie pusto, co parę minut coś przejedzie, ale tak to cisza. Atrakcyjna strażniczka celna zatrzymała naszego busa "czerwonym semaforem" - tym czymś czym machają policjanci by zatrzymać piratów drogowych na kontrolę. Nigdy nie wiedziałem jak to się dokładnie nazywa. 
Ukrainka weszła do autobusu i, omiatając wzrokiem pasażernię, skupiła się na podejrzanym Iwanie, który siedział wpatrzony w okno, starając się nie spoglądać jej w oczy. W pierwszej kolejności podeszła do niego i poprosiła o pasport. Iwan wyjął spod płaszcza burą książeczkę i wręczył jej z obojętnością, po czym ponownie zagapił się w okno. Pani celnik ze skupieniem oglądała jego pewnie podrobiony dokument, co chwilę podnosząc oczy na jego łysy łeb. W końcu mu oddała i zażądała mojego. Również wręczyłem jej wyciągnięty z kieszeni, czyściutki i autentyczny pasport. Sprawdzanie przebiegło jak w przypadku Iwana, ale już nie była tak podejrzliwa. Jak mi oddała i zabrała się za dwie babcie siedzące na tylnych siedzeniach, Iwan spojrzał na mnie z uśmiechem.
 
Gdy wyszła, autobus ruszył. Na długo zabierając mnie z terytorium mojej ojczyzny. Do dziś nie czułem jednak silnej tęsknoty. Życie lubi się zmieniać, trza się przystosować.
 
Jechaliśmy przez żyzne obszary północnej Ukrainy, usiane tak jak w Rosji, żółtym żytem. Droga wciąż była prosta, cicha i bez pasów. Idealne przedstawienie wschodnio-słowiańskiej sieci komunikacji samochodowej. Kierowca pędził naprawdę szybko, w autobusie szumiało od wiatru wpadającego przez uchyloną górną pokrywę na wypadek ewakuacji.
 
Stoję przed gigantyczną konstrukcją z betonu której kolor zdaje się kamuflować na tle szarego nieba. Z góry spogląda na mnie masywna truba. Czuję ostry mróz wbijający się w moje palce i mrożący oczy. Zamykam je, nie mogąc dłużej wytrzymać bólu. Gdy je otwieram, przede mną stoi mroczna postać w kapturze i płaszczu. Wyciąga do mnie rękę trzymając coś. Artefakt.
-Zobacz gdzie byłem i co znalazłem! - Woła do mnie.
Czując narastające mrowienie w mózgu rzucam się do ucieczki.
 
 ТВОЁ ЖЕЛАНИЕ СКОРО ИСПОЛНИТСЯ. ИДИ КА МНЕ!
 
***
 
 
 
Około południa na horyzoncie rysowały się szare bloki Czernihowa, zupełnie takie jak w Briańsku. Oparta o szybę głowa Iwana, stukała w nią jak karabin maszynowy, przez wstrząsy autobusu. On wydawał się mimo tego spać. Postanowiłem go zbudzić, żeby mi handlarz nie zasnął.
-Iwan, dojeżdżamy. 
Podniósł głowę i zdezorientowany przeciągnął się, prawie wkładając mi ręce do oczu. 
 
Czernihów był miastem podobnym do Briańska co widać było już po autostacji. Ten sam zlepek szeregu peronów, te same metalowe ławki i ten sam daszek przykrywający poczekalnię. Pozbierawszy się wyszedłem za Iwanem. 
-Nu Wasia? Teraz do mnie na chatę, a?
-Jasne, prowadź stary. Tylko nie wciskaj mi kitu, żeby mnie oskubać.
 
Złotozęby poprowadził mnie przez szeregi jednakowych szaro-białych post-radzieckich bloków. Niewielkie skwery między blokami, prawie jednolity ich układ, przerdzewione place zabaw i socrealistycznie zdobione budynki miejskiej administracji. Iwan teraz z tyłu zupełnie przypominał weterana pustkowi z madmaksa. Długi brązowy płaszcz, rękawice bez palców, brudne czarne spodnie co dużo przeszły niedbale włożone w wojskowe glany i ta święcąca łysina. 
 
W końcu skręciliśmy w stronę jednego z bloków, Iwan kazał mi na moment zaczekać na zewnątrz, by skoczyć do mieszkania po klucze od piwnicy. Po chwili wrócił z malutkim żelastwem w dłoni i otworzył stare drewniane drzwi pamiętające czasy dziadka, uwalniając mroczną czeluść podziemi. Zeszliśmy po niekończących się schodach w całkowitej ciemności. Dopiero na ich końcu Iwan włączył pstryczek lampy. Nosz co za idiotyzm. Schody miały chyba z trzydzieści metrów. Ile to ludzi się na nich wywalało nie widząc niczego po ciemku. Iwan przełażąc labiryntem piwnicznych lokalów pachnących stęchlizną znalazł swój nielegalny składzik. Otworzył wyciągając z kieszeni jeszcze mniejszy kluczyk. 
 
Ja pierdolę! Akaemy, akaesy, obokany, erpeki, strzelby, wintorezy i nawet jeden RPG! Zawieszone w ładnej kolekcji na nałożonej na cegły, matowej ściance z drewna. Obok poukładane pudła pełne amunicji i maski p-gaz! Apteczki, anty-rady, wszystko! Iwan, ty cwany sukinsynie...
-Wot, Waśka. Mój asortyment. Bierta co chceta i płaćta. Aje?
-Wania po ile ten kałasz? - Wskazuję na karabin AK. 
-Kałasz? To po ośmiu tysiach będzie. Umowa stoi, da?
-Nie da się taniej? 
-Waśka ty posłuchaj w piczku, ja uwalał się kilomietry czeriez zonu i rossiju z tym ustrojstwem. Taniej nie budziet.
Iwan nabiera dilerowskiej nachalności.
-Haraszo, Wań. Bierę tego aka. Obym się nie zawiódł.
Iwan podaje mi kałacha, ja wymieniam się bukietem rubli. Przez chwilę trzymam ustrojstwo delektując się jego ciężkością i kształtem. Napawam wzrok prawdziwym AK, a nie airsroftowym gównem zakupionym z internetu. Iwan podaje mi sześć magazynków, dorzuca jeszcze jednego koktajla mołotowa, zapalniczkę, apteczkę i antyrad. Za te dodatki wymagał ode mnie jeszcze tysiaka. No cóż, raz się żyje. 
W tym momencie ktoś złazi po schodach.
-WANIA, TWOJA MAĆ! WYSKAKUJ Z MOJEJ FORSY!!!
Oczom ukazują mi się trzy niskie mużyki z płaszczami takimi jak u Złotozębego, jeden w kominiarce, drugi z bizonem w rękach.
-Kurwa twoja mać! Wańka! Oddawaj mnie hajs, ten szit nie strielajet kak nada! Kole rozszarpał pseudopies, tylko dlatego, że ten bizon się zaciął!
Facet rzuca karabinkiem w Iwana. Temu odbija się od umięśnionego brzucha i z trzaskiem ląduje na ziemi. W tym momencie Wania, wcale nie wzruszony całą sytuacją, rzuca dobitne i jakże u nas znane:
-Nie podoba się? To wypierdalać!
Bandzior, formując twarz w groźną minę, usiłując wystraszyć Iwana, zaciska pięści i mówi:
-Dobra, kurwa. Sam tego, mać jobana chciałeś. 
Wychodzi z przydupasami machnąwszy za sobą długim płaszczem. Krzyczy jeszcze.
-Ja dopilnuję by ci się interes sypnął!! Wrócę z chłopakami!
Poszli sobie. Iwan z uśmiechem patrzy na mnie.
-Spokojnie, to tylko Śruba. Nikagda on mnie nie zajobał, a chciał. W Zonu mu się, w piczku, rabować zachciało.
Zmienił teraz ton na wyniosły.
-Nu Wasilij, miło było was poznać. Mnie w put' wriemja. Owocnej ahoty!
-Tobie toże, Iwan.
 
Wyszedłem z mrocznej piwnicy bloku Wani z owiniętym w czarny, gruby brezent karabinem AK i cięższym niż dotąd mieszokiem, gdzie znalazły się amunicja i wsparcie na drogę. Mrużąc oczy na słońcu, które zdążyły się przyzwyczaić do piwnicznych ciemności, wziąłem głęboki oddech i ruszyłem na zachód. W kierunku Zony. Nie będę przecież czekał, aż dilerzy i okoliczne szajki kapną się, że Wania zrobił ich w jajco i rozpęta się strzelanina. Powinienem zostać i bronić Iwana? Na pewno nie, w końcu wiedział co robi posyłając ich do diabła. Poradzi sobie.
 
Nie jestem już śpiący, wyspałem się w autobusie. Skąpo, ale przynajmniej przeszło. Wyszedłem z wiecznych blokowisk na łono miejskiego parku otoczonego kamienicami jak na moich przedmieściach. Było to jednak centrum miasta. Wokół po drodze jeździły samochody i chodzili zwykli, szarzy ludzie. Bali się mnie, opuszczali wzrok gdy ja patrzyłem na nich. Pewnie myśleli, że idę do Zony, albo dopiero co z tamtąd wróciłem. Nie dziwię się im, nie wyglądałem w końcu sympatycznie. Kurtka w letniej florze, podejrzany wihajster zapakowany w brezent, pełny Putin-wie-czego mieszok, stare brązowe spodnie i te czarne glany. Nie licząc szpeju, moja morda zawsze przypominała zapijaczonych weteranów afganistanu, co gapili się i wciąż się gapią na wszystkich, z przygotowanym na nagły atak nożem pod rękawem. Niedaleko od ławki na której usiadłem by odpocząć stała sobie niewielka cerkiew, wyglądająca na zapomnianą od pewnego czasu przez grzesznych i rozpustnych mieszkańców Czernihowa, nie licząc staruszków którzy po prostu boją się po mieście chodzić.
Na ulicach czasami można spotkać sołdatów chodzących parami, patrolujących miasto i teren wokół. Codziennością stały się tu wojskowe dżipy, beteery, a nawet czasem zaparkowany czołg przed monopolowym. Miasto staczało się przez swoje pechowe umiejscowienie na mapie Ukrainy. Jeśli tu ma być kiedyś teren zamknięty to nie trzeba chyba będzie długo czekać. Biedni, oj biedni Czernihowszczanie. Szkoda, takie duże miasto...
 
***
 
Intensywnie lustruję cały prześwit lasu między prawie całkowicie opuszczonymi wioskami Kowpyta i Czerwone. Dwójki tych ciot spacerują sobie przed ogrodzeniem, nieświadomi mojej egzystencji, póki co przynajmniej. Na niskiej wieży obserwacyjnej jeden pali faje i czyta pewnie "Komsomolską prawdę". Taaa... Iwan mógłby mi chociaż powiedzieć gdzie przemyca towar, to bym teraz nie miał problemu. Z drugiej strony mógłbym po prostu do nich podejść i poprosić o przejście przez ogrodzenie. Przecież "Zgodnie z ustawą Rosyjskiej Dumy, ONZ i SBU, każdy kto przekroczy wojskowy kordon strefy zamkniętej zostaje automatycznie uznany za martwego". Więc co za różnica, czy mnie wpuszczą czy rozstrzelają?
 
Jakąś już godzinę temu słońce znikło za horyzontem, obszar rozświetlały już tylko szperacze i lampy ogrodzeniowe. Dotarcie aż tutaj zajęło mi sporo reszty dnia, dojechałem na miejsce autostopem, bo nic tu nie kursuje. Wioski są prawie puste. Nikt tu nie wraca, ani nie odjeżdża. Pozostali tu uparci sędziwi mieszkańcy, którzy sypiają w tych wsiach od urodzenia, wychowali się tu i wogóle.
 
Przecieram spocone czoło ręką i biorę parę głębokich wdechów. Trzeba to w końcu zrobić. Akurat za półgodziny zmiana warty (ustalono na moich dwugodzinnych obserwacjach i nasłuchiwaniach), więc będzie teraz albo nigdy.
 
Czuję jak ktoś za nogi ciągnie mną po ziemi głową do dołu. Smak przemoczonej i przegniłej gleby wywołuje u mnie odruchy wymiotne. Nagle ciągnięcie ustaje a moje nogi lądują na ziemi. Odwracam się na plecy i widzę ciemną postać w kapturze na tle szkarłatnego nieba. Przerażony wstaję i rzucam się do ucieczki lecz wpadam w czeluść ziejącej zimnem dziury i lecę w nieskończoność. Pojawia się jej dno...
 
Zrywam się, podnosząc na rękach tors i głowę. Gdy dochodzi do mnie co robię, błyskawicznie zwalam się z powrotem na ziemię. Patrzę na pas ogrodzenia między lasami - czysto. Nikogo, nawet strażnika w wieżyczce. Czyli teraz albo nigdy. Sprawdzam jeszcze raz czy na pewno.
 
Podnoszę się i zapierdalam ile sił w nogach w stronę Kordonu. Przeskakuję nad rozłożonym na ziemi drutem kolczastym o wysokości jednego metra. Nie zrażony upadkiem po jego drugiej stronie, lecę dalej, jak mi bogini adrenalina pozwoli. Dopadam do piachu pod ogrodzenie, bezskutecznie próbując przekopać teren pod nim. Dupa. Niezręcznie zakładam rękawice stanowiące jakąś tam osłonę przed bolesnym działaniem drutu kolczastego i wdrapuję się po metalowej siatce w górę, robiąc przy tym tyle hałasu co słoń w składzie porcelany. Nie rozglądam się, może już po mnie biegną. Przewalam się przez drut i spadam na plecy wydając przy tym cichy dźwięk przypominający takie "haah". Patrzę za ogrodzenie. Wciąż pusto. A to wojaki głupie, sobie chyba jakąś bibę urządzili. Walić ich. Spieprzam dalej w krzaki, by ukryć się na wszelki wypadek przed ich wzrokiem.
 
Uch, cholera... Udało się, kurwa ich mać. Udało się... przejść przez pierwsze z trzech wojskowych pierścieni ogrodzenie. Muszę odsapnąć, jest już zupełnie ciemno, zimnawo, a łażąc z latarką z pewnością zwrócę na siebie uwagę. Muszę znaleźć jakiś cichy ugolik i przespać się, bo nie ma mowy o przedzieraniu się po nocach. Znajduję więc mały, przykryty krzakami dołek, gdzie kładę szpej i łożę się na nim. Nie jest wygodnie. W dodatku te komary. Zakładam kaptur i nasuwam szmatę na twarz.
 
To jeszcze nie jest Zona.
 
***
 
Za grupą następnych drzew w tej leśnej przełęczy wojskowi będą mieli - zgodnie z mapą - rozległy perymetr, na którym na pewno się skupiają. Więc wyjście zza "zakrętu" odpada i nie wchodzi w grę. Bezpośrednio lasem nie będę przechodził, bo tam na pewno łażą z psami. Zaraz, przecież przez cały korytarz ciągnie się rzeczka. Czemu nie miałbym nią po prostu przejść? Jak widać mózg podsuwa mi najzabawniejsze głupoty. 
Stoję na linii drzew, przeszedłszy kilometr i już widzę kolejny kordon, tym razem spasły jak najedzony pyton. Jakieś osiem ogrodzeń z drutami kolczastymi na górze i pięć wysokich wieżyczek widokowych. Na dokładkę dwa beteery i pyr-pyrający śmigłowiec gdzieś w okolicy.
Przy lewym krańcu przestrzeni urządzili sobie obóz, gdzie palą obficie dymiące ognisko i wżerają jakieś śledzie. Wkurwiony chowam lornetkę i w myślach proszę Putina o cud. Może wreszcie mnie wysłucha.
Po bezowocnym wyczekiwaniu cudu zdecydowałem się załatwić sprawę bez Wołodii. I pobiegłem w lekkim pochyleniu za tyci krzaczek przez jakieś sto metrów.
I wtedy na kordonie rozległ się alarm.
 
Dziękuję ci Putinie, że zamiast dać mi cud dałeś mi porażkę. Ty brzydki botoksujący się capie. A ja już zaczynałem cię lubić. Niezły z ciebie był generallisimus, ale teraz się wypchaj.
 
Śmigłowiec coraz głośniej pyr-pyra. Gdy jest już prawie nade mną, spoglądam w niebo by delektować się ostatnim widokiem w życiu. 
...
...?
 
Śmigłowiec tylko nade mną przelatuje i znika za drzewami, natomiast w pobliżu barykady wybuchają jakieś granaty i rozlegają się strzały. Uradowany wyciągam lornetkę i patrzę zza krzaka - ktoś się ostro napierdala z wojskiem. Widzę dużo odległych ludzików. Przybliżam lornetką - chyba stalkerzy. Ale strzelają od strony zewnętrznej kordonu więc pewnie to kandydaci na stalkerów. Walić, teraz moja chwila.
 
Gwałtownie wybiegam zza krzaka i pędzę na złamanie karku przed siebie. Strzały i eksplozje są coraz mniej głuche i coraz wyraźniej słyszalne. Czując kolejne tchnienie bogini adrenaliny nie spowalniam ani na chwilę. Nogi mam okropnie zmęczone ale nie daję za wygraną. Widzę że tym pseudostalkerom chyba się powodzi bo mają naprawdę zmasowany oddział, wojskowych coraz mniej, a jeden z beteerów eksploduje wyrzucając w niebo stos dymiących w locie kawałków metalu. Słyszę wrzaski i krzyki. Gdy już zdaję sobie sprawę, że jestem jakieś sto metrów od ogrodzenia zatrzymuję się orając buciorami sucha trawę.
Stalkerzy, zakończywszy już bitwę dostrzegają mnie. Ani myślą nawet celować we mnie, wręcz przeciwnie - krzyczą do mnie "Chodź, co się tak gapisz!".
Podbiegam do ich grupy. Ich prawdopodobny przywódca - starszy brodacz w uszance, dyktuje rozkazy.
-Grupa ruszać się, zaraz tu się zleci cały specnaz z regimentu! Wio do Zony!
Ogrodzenia, zniszczone wybuchami, pozostawiały teraz ogromne szczeliny, przez które można było swobodnie przejść. Posłusznie ruszam za grupą nowych przybyszów. A jednak Putinie, wysłuchałeś mnie. Mam z głowy kolejny pierścień. Został tylko jeden chuj. Więc teraz ostrożnie, bo szkoda by zginąć prawie przed sukcesem. Mijamy pourywane kończyny i rozpieprzonego, spalonego beteera. Wciąż biegnąc przeskoczyliśmy ponad wąskim kanałem rzeczki i gdy już schowaliśmy się za pasem drzew można było odsapnąć.
Teraz wyraźnie widziałem. Było tu piętnastu spoconych facetów, poubieranych w niemieckie i rosyjskie kamo, z akaesami, erpekami, jeden z rpg oraz niektórymi utytłanymi w błocie mordami. Ich dowódca rozejrzał się po oddziale i zażądał raportu:
-Pietia, jakie straty?
-Nie żyje Suwak i Buda. Pepsi oberwał w przedramię. 
-Zrozumiałem, oddział, pięć minut przerwy!
Klapnęli na trawie, przepłukując gardła wódą albo wodą z piersiówek. Czerwoni jak pomidory, ciężko dysząc gapili się na mnie.
-A ty, też ci do Zony się zachciało? - Pyta ich dowódca 
-No jasne.
-To świetnie! Zawsze miło widziani nowi w drużynie! Jestem Ural i dowodzę oddziałem czerwonych żmij.
I to im trzeba było przyznać. Nie byli może żmijami, ale czerwoni, że hej!
-Ja Wasilij. Waśka znaczy się.
-No to super, kurde-wasia! Zabierasz się dalej z nami?
-Oczywiście. Jeśli zamierzacie przedostać się przez następny kordon, to macie mój miecz.
-Doskonale. Oddział, opatrzyć Pepsiego i ruszamy! 
 
***
 
Pokonywaliśmy już kolejne połacie terenu, maszerując w upale od godziny, gdy ukazało nam się niewielkie gospodarstwo na skraju lasu. Ural podniósł pięść, po czym dwoma palcami posłał dwóch zwiadowców aby na szybko obeszli teren i zdali raport. Błyskawicznie wyminęli dowódcę i celując w otwory chatki znikli w jej drzwiach. Czekaliśmy w całkowitej ciszy, słychać było tylko szum wiatru i poruszające się od niego drzewa. Coraz dłużej czekając na powrót zwiadowców, rozejrzałem się i dostrzegłem oddalony od nas dwieście metrów w lesie żółty buldożer, któremu przezroczysty bąbel lewitujący nad nim zeżarł idealnie półokrągły kawałek kabiny. Nie wiedząc wtedy co to ma być, szturchnąłem niejakiego Pepsiego w ramię i wskazałem osobliwość.
- Anomalia - powiedział szeptem.
- Skąd wiesz? - zapytałem.
- Słyszałem o nich, to takie miejsca gdzie masz zaburzone pole grawitacyjne, wysokie temperatury i inne badziewia. Pełno ich w głębi Zony. Tak jak mutantów.
Dwóch zwiadowców wróciło z rekonesansu.
-Same szkielety i resztki mundurów, nie ma co penetrować.
-Zrozumiałem, kontynuować.
Ruszając w dalszą drogę wciąż przyglądałem się nieznanemu wówczas zjawisku. Słyszałem o anomaliach, wiedziałem, że to po prostu takie miejsca gdzie wchodząc w nie się spalasz, umierasz z zatrucia i tak dalej. Nigdy jednak nie widziałem czegoś takiego na oczy. W dalszej drodze ich częstotliwość zwiększała się do niewielkich pól zaburzeń grawitacyjnych, na których powietrze wirowało i rozmywał się obraz jak przez deszcz lejący się falami po szybie autobusu, a pourywane resztki kory, trawy i liści tworzyły taką "trąbę powietrzną" wirując wiecznie wokół anomalii. Unikaliśmy ich za wszelką cenę, nakładając sobie drogi. Im bliżej byliśmy tych pól tym dudnienie w uszach stawało się głośniejsze i bardziej irytujące. 
 
Cały perymetr wojskowych trzeciego kordonu pokryty był bagnami i moczarami, a sama linia strzeżona była przez stanowiska cekaemów i oddziały piechoty. Najwidoczniej byli na nas przygotowani, bo ktoś ze środka zdążył ich przed nami ostrzec. Przed pasem barykad, w tych moczarach na środku przełęczy leżał rozbity Mi-8, cały pordzewiały od deszczu i błota, w które pizgnął. Dla Urala był to idealny punkt osłony, z którego można by się czołgać przez bagno poprzez przerwy w barierkach i drutach kolczastych. Docierając za ostatni kordon, planowanie było ważne jak nigdy dotąd. Skupiony dowódca przez długi czas obserwował w pozycji leżącej przez lornetkę cały obszar perymetru, a my siedzieliśmy za nim w ciemnym gaju, czekając na ostateczne rozwiązanie kwestii przedarcia się przez wojskowych. Również tamte umundurowane gnojki mogły nas już widzieć i tylko czekać na dogodny moment na rozszarpanie nas cekaemami. 
-Dobra, mużyki. Niestety mamy przesrane i musimy zdać się na łaskę pana, by przedostać się przez rozległe błoto przed linią kordonu. Spodziewają się nas. Plan wygląda więc następująco: Pobiegniemy do tego wraku i ostrzeliwując skurwieli przeczołgamy się w bagnie do punktu otwartego. Tam gdzie nas nie dosięgną. Czyli bezpośrednio w koryto rzeki i nią dojdziemy do celu. Anomalii mało, ale zachować ostrożność. Pięć minut przerwy i do boju.
 
Otworzyłem konserwę z tuńczyka, by nie umierać głodnym. Nie dopuszczam do siebie myśli, że coś może pójść nie tak jak powinno. Nie wiem co się stanie. A to co się wydarzyło już nie ma znaczenia. Ważne jest jedynie to, że byliśmy w tym miejscu i jak wykonamy zadanie zależy tylko od nas. Moja dawno zmarła babcia mówiła zawsze, że nie ma przyszłości ani przeszłości. Jest tylko teraźniejszość. Niemożliwe będą więc podróże w czasie. Trzeba wszystko robić na żywo. To co się stanie zależy tylko od tego co jest teraz.
 
***
 
-Romka, Misza! Ostrzeliwać prawą flankę! 
Metaliczny, głośny, nieskończenie napierdalający po wraku śmigłowca dźwięk ostrej amunicji, skutecznie gniótł nasze morale. Nie było jednak mowy o cofnięciu się, które byłoby najgłupszą rzeczą jaką moglibyśmy zrobić.
-Dwójkami w koryto! Weles i Nikola! Wy pierwsi!
Dwóch stalkerów prędko zsunęło się po brzegu Dibrowki i pobiegło korytem do bagien wolnych od wojskowych blokad.
-Czekać chwilę, na mój znak leci Pepsi i Sasza! Potem ja i Buda, a resztę se ustalicie!
Coś wybuchło, a cekaemy na dwie sekundy umilkły. Po tej chwili, kanonada rozległa się ponownie waląc po naszej osłonie. Czy im się kurwa nie skończy amunicja?
-Teraz!
Pepsi z Saszą, powtórzyli czynności poprzednich stalkerów i pobiegli w bagna. Zostało nas jedenastu. Karabiny skupiły się na chwilę na korycie rzeki, przez które przeprawiali się nasi. W tym momencie niejaki Buda rzucił granat za rozwalony śmigłowiec i wychylił się na chwilę zza wraku by ostrzelać stanowiska. Dumny siebie, z wyniosłą twarzą zaprezentował wrogowi swoje umiejętności, po czym z hukiem głośnego strzału oberwał prosto w serce. Mgiełka szkarłatu obryzgała resztki kokpitu pilota i dzielny stalker zwalił się na ziemię, nie próbując się nawet pożegnać.
-Kurwa ich mać! - przeklął Suwak - Buda dostał! 
Huk cekaemów rozległ się na nowo. Zdesperowany utratą bliskiego przyjaciela rzucił się na jego zwłoki, próbując je odciągnąć za śmigłowiec. Ostro podziurawiony i z urwaną z bryzgiem krwi dłonią w ułamek sekundy zaległ na zwłokach Budy i z nim zakończył swój żywot.
-Kurwa mać! Nie wychylać się, idioci!
Ural pobiegł sam przez rzekę. Za nim wleciała otumaniona reszta jego oddziału nie trzymając się wyraźnych rozkazów. Zostałem tylko ja ze zwłokami Budy i Suwaka. Nie czując wielkiej nadziei przez utknięcie w dupie, siedziałem na trawie za osłoną i czekałem tylko na rozwój wydarzeń. Po minucie ostrzał umilkł. Czyżby koniec amunicji. A może przeładowywanie?
 
Wpadłem do wody i zacząłem pochylony biec pod prąd przez wąskie korytko. Nie widziałem co jest ponad nim, wszystko zakryła gęsta trawa. Chlupotając głośno, tak że mnie na pewno usłyszeli wyskoczyłem w bagno gdzie leżał rozerwany Ural. Patrzył teraz na mnie szklistymi oczami, które nabiegły krwią. Zdjąłem mu z głowy jego brudną uszankę i wkładając ją pod kurtkę czołgałem się w błocie pod na nowo rozpoczętym ostrzałem. Te gnoje wiedzieli gdzie jestem i próbowali mnie dosięgnąć. Nade mną latała fala ciężkiej, huczącej amunicji. Ubabrany w coraz rzadszym błocie parłem na przód mijając zwłoki poprzedzających mnie, nieostrożnych stalkerów z oddziału czerwonych żmij. Jeden z nich, od którego wyciągałem dwa magazynki, miał rozerwaną czaszkę z resztkami mózgu wypływającymi ze środka w błoto. Hannibal Lecter byłby zachwycony. 
 
Ostrzał wreszcie ucichł, ale nie podniosłem się z rzadkiego teraz mułu. Czołgałem się dalej aż nie padnę z ostatków sił. Na moment przestałem, by usłyszeć czy ktoś do mnie idzie. Szybko zbliżające się kroki wyzwoliły we mnie impuls. Podniosłem się, cały uwalony w błocie z płytkiego bagna i podnosząc karabin władowałem serię w przerażonego żołnierza, który ginąc w biegu padł na twarz. Widziałem jego pełne zdziwienia oczy na sekundę zanim go zabiłem. Pewnie wziął mnie za jakiegoś mutanta - całe brudne od błota coś wyrasta nagle z bagna.
 
Rozejrzałem się - od kordonu byłem już osłonięty drzewami. Wojsko nie miało możliwości dosięgnąć mnie ostrzałem, więc chyba dali sobie spokój. Przeczołgałem się przez całe kilkaset metrów nawet tego nie zauważając. Otrzepuję się gdzie się da i podchodzę do zwłok ubitego przeze mnie żołnierza.
Szeregowy Wasilij Piotrowicz Biekow, AB (IV), Rh+. Tak ma napisane na czarnej metce żółtymi literami przyszytą do przedniej kieszeni munduru. 
Dopadają mnie wyrzuty sumienia. Zabiłem kogoś, na kogo w domu być może czekała żona z synkiem. Kogoś kto tylko wypełniał swój żołnierski obowiązek. Kogoś kto być może planował po zakończeniu służby zabrać rodzinę na wakacje do Grecji. I nigdy już tego nie zrobi.
 
Wyjmuję wojakowi to co mogę z kieszeni. Magazynki amunicji 7.62, bandaże i tabletki antyradu. W wewnętrznej znajduję zdjęcie kobiety z dzieckiem.
- Ja pierdolę... - cicho przeklinam 
Zostawiam zdjęcie w kieszeni, w której je znalazłem. Podnoszę się i sprawdzam czy wszystko mam. Upewniony tego, przewieszam kałasznikowa przez ramię i oglądam się na wschód.
 
Przede mną Zona.
 
 
 
-------------------------------------------------------------
 
 
Od autora:

Długie to jak cholera, czy ciekawe - sami oceńcie. Na samym poprawianiu błędów zeszła mi się godzina. Pisałem przez pięć dni, od dnia, w którym siedząc z nudów w szkole dostałem weny twórczej. Mam więc nadzieję, że wam się podobało. Nie często piszę jakieś opowiadania więc może być bardzo dynamiczne, skąpe epitetów, rozwinięcia treści i mogliście czasem nie ogarnąć gdzie jesteście.

 
  • Dodatnia 3
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 3 tygodnie później...

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.
Uwaga: Twój wpis zanim będzie widoczny, będzie wymagał zatwierdzenia moderatora.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Korzystając z tej strony, zgadzasz się na nasze Warunki użytkowania.