Skocz do zawartości

Tri puti


Rekomendowane odpowiedzi

Witam, zapraszam do lektury opowiadania, które w przyszłości ma stać się pełnowymiarową opowieścią. Na razie istnieje tylko parę rozdziałów z początku. Będę dodawał kolejne na bieżąco w trakcie pisania. Nie ma jak na razie za dużo akcji. Proszę o szczere opinie w komentarzach. Mile widziane wszelkie sugestie i podpowiedzi.
 
Ostatnia aktualizacja - 26.02.2015
 
Rozdział 1 


Pociąg z łoskotem wtoczył się na stację. Schyliłem się po pustą butelkę, wziąłem plecak, ciężką torbę i zajmując miejsce w szeregu ludzi, czekałem na możliwość wyjścia z wagonu. Tamten dzień pamiętam bardzo dobrze. Pamiętam błękitne niebo bez ani jednej chmurki, zapach smaru na peronie, pamiętam czerwonawy budynek dworca, i napis "Czernihów", rzucający się w oczy zaraz po wyjściu z wagonu. Po drodze do drzwi wejściowych dworca wyrzuciłem butelkę, a wolną ręką sięgnąłem po komórkę. Do spotkania z kontaktem miałem jeszcze jakieś dwie godziny. Torbę podróżną, która mogłaby narobić mi najróżniejszych problemów na mieście, zamknąłem w skrytce na bagaże. Wyszedłem z dworca i wlazłem do pierwszej restauracji, jaką znalazłem. Zamówiłem sobie barszcz i bliny ze śmietaną. Barszczyk dostałem prawie od razu, bliny chwilę później. Jeśli uda mi się stamtąd wrócić, pomyślałem, obowiązkowo jeszcze kiedyś tu wpadnę.
Krojąc ostatniego blina na pół, zdałem sobie sprawę, że mam ostatnią okazję do odwrotu. Wprawdzie zaliczkę za przerzut już zapłaciłem, i była ona wcale niemała, lecz im bliżej celu byłem, tym mniej pewny siebie się czułem. Gapiąc się w pusty już talerz, próbowałem sobie jeszcze raz to wszystko przemyśleć. Z jednej strony miałem przed sobą możliwość wejścia w posiadanie niezłych pieniędzy, za które mógłbym pospłacać długi, a nawet odłożyć sobie coś na przyszłość, ale z drugiej strony wiedziałem z opowieści, jaką cenę płacili za to ci, którym nie wszystko poszło z planem. Na przykład, rozpatrzmy najlepszą ze złych możliwości: mogę zostać oszukany, okradziony i wcale nie uda mi się dostać do Zony. Przed taką ewentualnością byłem jakkolwiek zabezpieczony, w Kijowie w jednym miejscu zakamuflowałem sobie kwotę, która pokrywała koszty powrotu do Polski. Druga możliwość: zostaję złapany i postawiony przed sądem. Za posiadanie broni, handel radioaktywnymi przedmiotami (tym bardziej takimi, których własności zakrzywiają znane nam prawa fizyki) i wtargnięcie na teren Zony, ludzie dostawali nawet po 20 lat. Trzecia możliwość, jeszcze mniej optymistyczna, była niestety najbardziej prawdopodobną. Nawet jeśli uda mi się zgodnie z planem trafić do zony, stracę tam zdrowie, wyłysieję, dostanę na starość raka, a może i nawet...
Z zamyślenia wyrwała mnie kelnerka, zabierająca mi przed nosa puste talerze. Może nie będzie tak źle, trzeba uważać i tyle. Na pewno w pojedynkę będę miał niższe szanse przeżycia niż w grupie. Tylko gdzie w świecie, gdzie wszyscy uważani są za przestępców, można znaleźć ludzi którym można zaufać? W kiosku kupiłem sobie torebkę słonecznika, usiadłem sobie na ławce na Prospekcie Peremogi i zabrałem się za łuskanie. Dookoła placu jeździły samochody, gruzowiki i trolejbusy, po placu chodzili i łazili przechodnie, a pod czołgiem na postumencie siedziało dwóch wąsatych ludzi i pili piwo. Jak głosiły złote litery na tablicy, miasto Czernichów, zostało wyzwolone 21 weresnia 1943 roku. Zbliżało się południe, i słonko zaczynało dawać się we znaki coraz bardziej. Po czterdziestu minutach dostałem sms-a, według którego miałem wsiąść przed dworcem do busa linii 14, i pojechać do końca. Tam miał czekać na mnie mój kontakt.
Marszrutka wywiozła mnie na granicę miasta. Wysiadłem na betonowym placu przed bramą do jakiegoś zakładu. Po drugiej stronie drogi stały trzy domy mieszkalne, a jadąc dalej wylotową drogą z miasta, po obu stronach był tylko las. Na drugim końcu parkingu, stały dwa samochody. Ruszyłem w ich stronę. Z pomarańczowego moskwicza wysiadł na oko 40-letni facet.
- Póliak? - zapytał jeszcze z daleka. Gdy podszedłem, wyciągnął do mnie rękę.  -Ja Stiepan - powiedział.
- Ja Marek - skinąłem głową i złapałem za kościstą dłoń.
- Kak? - zapytał.
- Marek. Można zwat' prosto Maro.
- Nu szo, Máro, pajéchali. Czekają nas.
Pomógł mi załadować graty do samochodu. Ja sam siadłem z przodu obok niego. Prawie od razu minęliśmy tabliczki oznajmiające opuszczenie miasta.
- Kak tam droga przeszła? – Odezwał się Stiepan.
- Aaa, jakoś przeszła. Żopa mnie już boli od siedzenia.
- Papierosa? – Patrząc przez okno na dwie idące poboczem dziewczyny myślałem że prosi ode mnie, jednak on miał już jednego w zębach i podtykał mi paczkę chcąc poczęstować. Sięgnąłem do paczki, ale w tym samym momencie on złapał za lewarek, i zredukował bieg. Szczerząc zęby wyciągnął do mnie ponownie paczku sigariet. Machając kciukiem przy zaciśniętej pięści poprosił o ogień. Wygrzebałem zapalniczkę z tylnej kieszeni. Odpalając towarzyszowi szluga, wjechaliśmy chyba w największą jamę na tej drodze. Każdy z nas zaklął po swojemu. Zapalniczka poleciała gdzieś do tyłu, a ja odpaliłem sobie od jego żaru. O matko, jak będę musiał tu palić takie coś przez parę miesięcy, to chyba w ogóle rzucę palenie. Nałogowcem nie jestem, ale czasami lubię sobie przykopcić. Szczególnie po takim obiedzie i bynajmniej w takim towarzystwie jak to.
- Jóbendusz, już wtóry raz dziś wjechał w dziurę. Jeszcze trochę i maszynie kaniéc.
Moskwicz 2140, którym jechaliśmy, miał swoje lata, ale jak na swój wiek, i po tym co pewnie przeszedł w życiu, dzielnie się trzymał. Fotele były już trochę zmęczone życiem, a pewnych elementów deski rozdzielczej brakowało, lub zostały prowizorycznie zastąpione czymś co pasowało i akurat znalazło się pod ręką.
- Dużo pali? – Zapytałem
Stiepa wzruszył ramionami i wykrzywił twarz.
- Żłopie jak smok, ale za to działa! – rzekł z dumą.
Jechaliśmy jakieś 20 minut, gadając o głupotach. Na poważne pytania dotyczące przerzutu, odpowiadał niechętnie, lub zbywał, mówiąc że wszystkiego dowiem się na miejscu. Wydawało mi się że jedziemy mniej więcej na zachód. Po tym czasie, zjechał z głównej drogi, jechaliśmy kawałek jakimiś wertepami, po czym wjechał do lasu. Jechał, póki zarośla nie zrobiły się gęste.
-Wylaź i nie bójsia - powiedział Stiepan, zatrzymał wóz i zgasił silnik. Sam westchnął i oparł się o kierownicę. Wysiadłem, stawiając jedną nogę w błotnistej kałuży. Dopiero po chwili zauważyłem dwóch ludzi, którzy jak na zawołanie, podeszli od tyłu. Gdy byli już o krok od samochodu, dotarło do mnie, że coś jest nie tak.
-Nie diórgajsia- powiedział jeden, wyciągając pistolet, który miał za paskiem z tyłu.
Pokazał mi gestem, żebym się odwrócił, podszedł do mnie, i zabrał się do sprawdzania zawartości moich kieszeni, zaś drugi z nich podszedł do samochodu, sięgnął po moją torbę i położył ją na masce moskwicza. Pierwsza możliwość, znaczy. Wyobraziłem sobie dziurę w murze w której skitrałem pieniądze w Kijowie. Nie ma po co uciekać, raczej nie zastrzelą, skoro już po dobroci zaglądają mi do kieszeni, zresztą, dokąd ja pójdę w tym lesie? Nawet scyzoryk mam w plecaku. To nie był czas na zadawanie pytań. Trzymanie przynajmniej na razie języka za zębami wydawało si się na razie najbardziej rozsądnym wyjściem. Jeden z nich wydał mi się dość podobny do Stiepana, tylko że był może z 10 lat młodszy. Oboje mieli łysinę pośród czarnych włosów, brązowe oczy, i taki sam, trzydniowy zarost. Ten właśnie znalazł mój paszport i komórkę. Wyciągnął swoją, wybrał na niej numer i po chwili moja zadzwoniła. Paszport przekartkował, popatrzył pod światło na parę stron. Potem z ciekawością wybebeszał mój portfel. Uważnie czytał wszystkie paragony, oglądał karty i ulotki, które akurat tam miałem. Pieniądze zdawały się go przesadnie nie interesować. Gdy skończył, położył wszystko na dachu maszyny i zabrał się za mój plecak. Przez cały czas obserwował mnie tylko Stiepan, siedząc dalej w moskwiczu.
Ten pod bronią, bardziej postawny, w wojskowych spodniach i dresowej bluzie, w tym czasie zdążył przekopać rzeczy w torbie. Było tam parę użytecznych rzeczy, które, jak myślałem, mogły ułatwić życie poza cywilizacją i przetrwanie w ciężkich warunkach, oprócz tego kilka kompletów ubrań i parę konserw.
No tak, chyba rozumiem. Może i żadni z nich złodzieje, czasy trudne, biznes nerwowy, więc lepiej od razu im wiedzieć z kim się ma do czynienia. Głupio pójść siedzieć przez nieuwagę. Podejrzewam, że gdyby znaleźli przy mnie milicyjną legitymację, mógłbym nie doczekać jutra. Gdy torba z powrotem się wypełniła, zwrócili się do mnie.
- Izwinij pacán za takój priwiét. Nam nada uznat' kto ty takój, swoj ty ili mient.
Przedstawili się, oddali komórkę, portfel i paszport, poczęstowali papierosem. Wytłumaczyli, że było to konieczne, bo ostatnio państwowe służby, udając takich jak ja, przyczynili się do zamknięcia dwóch kanałów przerzutowych, i aresztowania piętnastu osób. Po błyskawicznych procesach sądowych, wszyscy dostali co najmniej po siedem lat. Wsiedliśmy do samochodu. Szybko okazało się, że ci dwaj to szwagier i młodszy brat Stiepana. Szwagier kazał się wysadzić po 5 minutach na przystanku autobusowym, koło zjazdu na drogę prowadzącą do wsi nieopodal. Ze Stiepanem i Wadimem jechaliśmy jeszcze dobrą chwilę. W pewnym momencie odbiliśmy w prawo na zjazd do wsi Leńkiw Kruh.
Po drodze Wadim wybrał czyjś numer, odczekał chwilę z telefonem przy uchu, odwrócił się do mnie i dał znak zadzierając głowę chwaląc się przy tym dwoma złotymi zębami w szerokim uśmiechu. Na samym skraju sioła, zjechaliśmy na boczną uliczkę, i wjechaliśmy na czyjeś podwórko od tyłu. Przy bramie stał facet w koszuli w kratę, widocznie gospodarz. Wadim, specjalnie nie zwalniając, wjechał na podwórko, wyrobił na centymetry między traktorem a kurnikiem i zmieścił się do drugich wrót garażu. Jak tylko wyjęliśmy moje rzeczy, podeszli do mnie i pożegnali się. Tak jak wjechali, tak samo szybko i zręcznie wyjechali i oddalili się. Z dala trzasnęła brama podwórka, i za moment w drzwiach garażu pojawił się ów oddźwierny.
-Zdrástie. Dawaj w chátu, ty nawierná ústał, á?

Rozdział 2
 


Chałupa okazała się być zwykłą chałupą, jak milion jej podobnych na Ukrainie. Gospodarza na pierwszy rzut oka również nic nie wyróżniało; jednak mimo swoich pięćdziesięciu-paru lat był zupełnie łysy, a na wierzchniej stronie prawej dłoni miał wytatuowany jakiś skrzydlaty znaczek. Gospodyni, znaczy się jego żona, już w progu zawołała nas na obiad. Przywitałem się jak należy, gospodarz wskazał mi drzwi do łazienki, umyłem gębę i ręce w złotobrązowej wodzie o zapachu rdzy, i wkrótce zasiedliśmy do stołu. Podano barszczyk, a za nim bliny. Początkowo ledwo ukrywałem grymas, dlatego że przez ostatni tydzień jem to już chyba piąty raz. Muszę jednak przyznać, mimo tego że byłem raczej najedzony, pochłonąłem wszystko co mi dali, i trzeba uczciwie powiedzieć, że kuchnia tej pani gospodyni była mistrzostwem. Po posiłku i stu gramach chaziajen, Włodzimierz Aleksandrowicz, zaprosił mnie dalej. Z kuchni przeszliśmy w ciemnawy przechodni pokój, zaś stamtąd w jeszcze ciemniejszy salonik, którego okna przesłaniały podwójne firanki i drzewa z sadu. Usiedliśmy naprzeciw siebie na krzesłach z obiciem, gospodarz oparł się łokciami o stół, położył głowę na splecionych dłoniach, po czym rzekł:
- Pewnie u ciebie sporo pytań. Pytaj zatem, chyba że wolisz żebym ja zaczął, a?
Szczerze powiedziawszy, to było mi obojętne. Byłem okropnie ciekawy wielu rzeczy, ale po końcówce podróży, po wycieczce do lasu z chłopakami, i po tym co tu zastałem, musiałem zebrać myśli i sformułować po rosyjsku pytanie, jakie wydawało mi się najbardziej istotne:
-Wy, rozumiem, organizator przerzutu. - Włodzimierz Aleksandrowicz skinął głową.
-W takim razie kiedy przerzut?
-Może być jutro, może być za niedzielę, może nawet za dwie. Ale jak sądzę, ty jeszcze nie gotowy?
No, nie byłem. Znaczy, nie do końca. No dobra, przyznałem, nie byłem. Brakowało mi paru rzeczy i informacji, których do tej pory nie potrafiłem nigdzie dostać. A nigdzie występuje tu w znaczeniu nigdzie za uczciwe pieniądze. Miałem jakieś tam graty, ale nie posiadałem nawet detektora.
Po chwili ciszy gospodarz zapytał o zawartość mojego bagażu. Szukając niektórych słów w głowie po rosyjsku, zacząłem wymieniać: mam latarkę, parę kompletów ubrań, trochę konserw, drobne narzędzia, maskę z dwoma nowymi pochłaniaczami, szklane gogle, menażkę, dwa noże, manierkę, dwa zeszyty, rolkę folii aluminiowej, trochę drutu miedzianego, coś do szycia, mały śpiwór, zapas najważniejszych kosmetyków i ledową lampę na korbę.
-Nieźle. Jedzenie kupimy przed samym wyjazdem. Wazmiosz s soboj szto tam tolka choczesz. Potem pokażesz mi ubrania, bo pewnie nie zabierzesz ze sobą wszystkich. Ja pojadę wam wszystko kupić – powiedział. Chwilę pomyślał, po czym dodał:
-Pokaż mi tą twoją maskę. I latarkę.
Szybko podniosłem się z fotela i pobiegłem na ganek po torbę. Tak samo szybko wróciłem.
-Aaa, to było powiedzieć że słonia przywiózł. A fanarik niczego sobie. Jakie baterie?
Nie musiałem odpowiadać bo akurat zdążył ją rozkręcić.
-Zapasnyje jest?
Pokiwałem głową.
-I jeszcze jeśli chcesz to kupię ci taką maskę, no na nos i usta tylko. W tej dużo nie widać i ciężko oddycha się, ale ta chroni oczy. Ale wątpię że będziesz jej potrzebować. Przed pyłem chwatit mieńszaja. Kak zapłacisz mi resztę za przerzut, to zostanie ci coś jeszcze na sprzęt?
-Da. Zależy skolka trzeba kupić. Czego brakuje?
-Nieskolka wieszcziej. Po pierwsze dobrych butów. Pa wtaryje swiazi, dietiektora i dazimietra. Po trzecie leków, witaminek i uzdatniacza do wody. Po czwarte paru granatów, i za jakimś awtomatem jeszcze pojedziemy. Przydadzą się ci jeszcze ze dwa…
W tej chwili wyobraziłem sobie siebie siedzącego gdzieś w okopie rzucającego granatami w kierunku nieprzyjacielskich wojsk. Jasna cholera, co tam takiego jest w tej Zonie? Pan Organizator gadał dalej.
 - …wiesz, dla pewności. Nigdy nie wiesz co cię obudzi w nocy i czym najlepiej się obronić. Zawtra ma przyjechać jeszcze jeden człowiek, to uznam czego potrzeba. Nie będę dwa razy jeździł.
-Paniatno. A po co mi granaty?
-Nu a kak ty dumajesz? Wiesz co można zrobić s granata i dwóch metrów druta?
No tak. Żebym tylko nie zapomniał podnosić nóg idąc z powrotem.
- I tak… Ktoś tam miał jeszcze przyjechać? – przypomniało mi się.
-Mda, dwóch ludzi. Adin iz nich był już w Zonie, ale widać mało mu. Powinien zaraz przyjechać. Mam nadzieję że już jutro zjawi się drugi.
No, to przynajmniej nie będę sam. I może już dziś zobaczę prawdziwego stalkera. Miesiąc temu jednego niby zaprosili do Rozmów w Toku, ale dam sobie chuja uciąć, że żaden on tam stalker, i wszystko szło według scenariusza. Wydźwięk programu był raczej negatywny, a gdyby mu naprawdę uwierzyć, to szerokim łukiem należałoby omijać nie tylko całą Ukrainę, ale także białostockie i podkarpackie jako ostoje czegoś nieznanego, i zarazem przerażającego.
-Jasno – powiedziałem. – A co wy wiecie o Zonie?
Aleksandrowicz  przetarł ręką po brodzie.
-Znajesz, ja sam nigdy tam nie był… Wiem tyle co s opowieści. To… dzikie i niebezpieczne miejsce. Dla mnie, to źródło utrzymania. Mnie tam dużo nie trzeba, ale pomagam córce spłacać mieszkanie i posłał dzieci siostry na studia. Jeździli tam ludzie po osiemdziesiątym szóstym szukać skarbów. Ale prawdziwe skarby, to tam teraz. Artefakty, wiesz co-takiego? Haraszo. Tyle że one nie rosną na drzewach, tylko powstają w miejscach… pewnego odstępstwa od zasad fizyki. Stalkerzy opowiadali, że takie coś potrafi wciągnąć człowieka i rozerwać na kusoczki, albo nagle s ziemli wystrzeli pięciometrowy płomień. Inna sprawa to miejscowa fauna. Stalkerzy pokazywali mi zdjęcia, to…
Chaziajen machnął rękami i pokręcił głową. Po chwili przerwy znów zaczął:
- Nie pytam cię po co tam jedziesz. Mam nadzieję że nie szukać wrażeń, bo Zona to nie kurort ani wesołe miasteczko. Posłuchaj, wysłałem tam już 18 ludzi. Siedmiu wróciło, pięciu nadal tam siedzi, z jednym nie mam kontaktu, ale myślę że żyje, a o pięciu wiem że zginęli. Rozumiesz? Czterech z nich nie było wcale starszymi od ciebie. Uważaj na siebie. Nie bądź głupi i nie leź gdzie nie trzeba. Ile zamierzasz tam siedzieć?
- Nie wiem, bez wizy mogę tu przebywać do trzech miesięcy…
-Nie ssyj. Dostaniesz pieczątkę w paszport i po sprawie. Skąd ty?
- Z Wałbrzycha.
Narysowałem palcem na stole mapę Polski i z dumą pokazałem przybliżone położenie geograficzne wojewódzkiego miasta Wałbrzych. Wtem do pokoju weszła żona gospodarza i machnęła ręką. W.A. zerwał się z fotela.
- No, młody, muszę iść otworzyć bramę, u nas goście. A ty dawaj wypakuj się, będziesz spać w pokoju obok. Później do ciebie przyjdę, a paka siedź u siebie.
Oho, chyba stalkier przyjechał. Dobrze że mam gdzieś flaszkę w torbie.


Rozdział 3


Rozsiadłem się na swoim łóżku sprężynowym i zgięty w pół, wyjmowałem rzeczy z torby. Ubrania kładłem obok siebie na wyrko, konserwy na podłogę, a pozostały sprzęt który wyjąłem z wierzchu torby, powsadzałem z powrotem do środka, samą zaś torbę wsunąłem pod łóżko. Chłopaki w lesie muszą mieć niezłą wprawę w grzebaniu po tobołach, bo mimo że sam widziałem jak ten, no (jak on się nazywał?) wypakował moje rzeczy do połowy, to równie zręcznie powsadzał je z powrotem na miejsce na masce samochodu i bez problemu zapiął.
Oprócz mojego łóżka w pokoju była jeszcze szafa i komoda na wysoki połysk, duży tapczan, a za nim okno na ogród. Na szafie stał samowar, ale najwidoczniej brakowało w nim górnej części. W kącie nad moim łóżkiem była półka z ikonami, oprócz tryptyku z Jezusem, Matką Bożą i świętym Mikołajem, stały tam jeszcze dwie mniejsze ikonki z świętymi Cyrylem i Metodym, i jedna, co do której nie byłem pewny kogo przedstawia. Na ścianie przy moim łóżku wisiał wzorzysty wełniany dywan, a nad komodą zauważyłem trochę już wyblakły kalendarz z 2007 roku z podobizną uśmiechniętej dziewczyny, pewnie kogoś z rodziny. Przez okno mogłem zobaczyć jak pomarańczowy moskwicz przejeżdża przez bramę podwórka i oddala się w stronę słońca. Po chwili dwa razy trzasnęły drzwi do domu, i było słychać niegłośne rozmowy. Ja wciągnąłem nogi na łóżko i położyłem głowę na zwiniętej kołdrze. Po pokoju latały dwie muchy, i nijak nie chciały spocząć. Zza okna dobiegł dźwięk przejeżdżającego pociągu.
Co dalej? Wciąż nie wiem czego spodziewać się w Zonie, a już za niedługo będzie to mój dom. Trzeba dopytać tego stalkera, bo od tego dziadka nie wyciągnąłem niczego ciekawego. O Zonie krążą różne plotki. Mówią że to magiczne miejsce, albo miejsce inwazji kosmitów. Istnieje nawet teoria tłumacząca to nieudaną próbą cofnięcia w czasie całej Strefy. Większość plotek zgadza się w dwóch sprawach. Mianowicie łatwo się tu dorobić, i tak samo łatwo tu zginąć.
Na mapach satelitarnych nic nie widać z powodu ciągłego zachmurzenia na tamtym obszarze. W telewizji nią straszą, nikt nie wie o niej nic konkretnego, a każdy ma niesamowicie wiele do powiedzenia na ten temat. Większość naukowych publikacji jest tajna, a te do których można dotrzeć, są raczej mało wiarygodne. Stalkerzy, którzy stamtąd wracają siedzą cicho, i nie ma im się co dziwić. Podejrzewam, że większość z nich wyjeżdża za granicę. Ja pewnie też tak zrobię… Pospłacam wreszcie długi, posiedzę chwilę cicho, a potem pojadę na zasłużone wakacje. Chociaż… Nie powiem, że jestem absolutnie pewien tego co robię i czy naprawdę chcę tego na co się zdecydowałem. Ludzie, których pytałem o radę odradzali wyjazd, a ci, których nie pytałem o zdanie – przekonywali że to jednak dobry pomysł, i ma on szansę powodzenia.
Przewróciłem się na bok, i jednym palcem jeździłem po wzorkach na naściennym dywanie.
Czy jest to dobry pomysł, zobaczy się na miejscu. Jeśli uda mi się stamtąd wyjechać, i do tego coś zarobić, to i pewnie nie będzie czego żałować. Jak na razie, to idzie dobrze. Włodzimierz Aleksandrowicz wygląda na uczciwego człowieka, do tego nie będę całkiem sam – przynajmniej na samym początku. A ten stalkier może być szczególnie przydatny, bądź co bądź jest to ktoś kto tam był. Jak wyglądają lasy, pola i łąki, wsie i miasta i opuszczone zakłady przemysłowe na Ukrainie, to to akurat wiem. Byłem, złaziłem, widziałem.  Jednej rzeczy jednak jestem pewien – nietrudno tam sobie zrobić krzywdę.
Jakkolwiek nie wyobrażałbym sobie tego zakątka na ziemi, na pewno będzie tam inaczej niż można się spodziewać. Nie mieści mi się w głowie, że jest takie miejsce, gdzie zachodzą odchylenia od praw fizyki. Czy znaczy to że rzucony kamień porusza się tam ruchem inercyjnym? Czy pada tam deszcz z dołu go góry? Jak to miejsce w ogóle powstało? To też jest niejasne. W 2006 roku miałem 17 lat. Wtedy w czerwcu nastąpił tu silny wybuch. Trąbili o tym przez dobry miesiąc. Najpierw każdy spodziewał się wojny, potem sądzono że była to kolejna katastrofa atomowa w elektrowni albo próba jądrowa, a potem to już całkiem nie wiadomo było co tam tak naprawdę się wydarzyło. Ani nie wojna, ani nie wybuch jądrowy. Sama eksplozja nastąpiła gdzieś w lesie albo na polu, tak czy inaczej dobrych parę kilometrów od samej elektrowni. I ta eksplozja podobno dziwna była. Najpierw oślepiające z wielu kilometrów światło, potem (według różnych relacji) od pół minuty do paru minut spokoju, a następnie znów światło i nieduże trzęsienie ziemi. Prawie wszyscy, którzy przebywali tam, w Zonie, już stamtąd nie wyszli. Ukraina wysyłała tam na zwiad i na ratunek raz po razie setki żołnierzy. Mało kto wrócił żywy. Sprzęt się psuł, śmigłowce same spadały, a podjęte działania przynosiły wręcz odwrotny skutek. Białoruś wysłała tam żołnierzy tylko raz, a gdy zdano sobie sprawę z istoty zjawiska, początkowy trzydziestokilometrowy okrąg Zony Atczużdienia strzeżony przez wojsko, dla bezpieczeństwa przez tzw. emisjami poszerzono o kolejne kilometry, i przemianowano na Czernobylską Anomalną Zonę. Nikomu nie pozwalali na wejście, i starali się również niczego stamtąd nie wypuszczać. Ekspedycje naukowe wybierające się do Zony również nie wracały. Proceder stalkerstwa wykrystalizował się – można rzec – stosunkowo niedługo po drugiej katastrofie czarnobylskiej.
Trochę już przysypiałem, gdy w drzwiach stanął pan gospodarz.
-Jediesz na rybałku? Mnie nada jiszio za adnom dielom zjezdit’.
-Kanieczna-że – odparłem szybciej niż pomyślałem.
-Maładiec. Podaj mi jeszcze numer buta.
-Eee… Sorok try.
-Za dziesięć minut bądź gotowy.
-Wsiegda gatow! – usłyszał odchodzący gospodarz.
Za chwilę do pokoju wkroczył trochę starszy ode mnie chłopak. Przypominał mi jednego z moich kumpli – takie same szare oczy i chuda twarz. Tyle że ten był łysy.
-Prywit Marek. Ja Kazula. Piszesz się na ryby? – pyta z uśmiechem.
-Jasne – Łapię za wyciągniętą dłoń i ściskam tak samo mocno jak on.
-Stary pojedzie nam teraz za paroma rzeczami, a nas podrzuci nad jeziorko. Tut leszcze dobrze biorą.
- Ty tam już był? – wypaliłem.
-Buwal, ne raz. Starik chyba każdeho tam wozi.
-A w Zonie długo był? – udało mi się przestroić  na ukraiński.
Kazula przymrużył oczy i spojrzał za okno.
-Teraz miesiąc, wcześniej prawie trzy. Tym razem to chcę nawet do października zostać się. Buw teraz dwie niedziele w domu, wiesz ja sam spod Iwano-Frankiwska, a tam roboty nie ma, wszystkie kolehi takoż za robotą powyjeżdżali. Do tego słyszałem że bezpieka ma nowy wydział do tropienia „pensionariuszy”. – I tu pewnie widząc mój pytający wyraz twarzy, objaśnił – Nu, stalkerów, którym udalo się wyjechać z Zony, takich ludzi jakim mhnowienno przybylo pieniędzy, i ściąhają na siebie uwahę. Podobno i pod moim domem chtoś kręcil się jak tylko ja wrócil. Nic tam po mnie.
Ja zastanawiałem co mu powiedzieć, a on dodał:
-No, Masza, ja idę czaj dopić, a ty wskakuj już powoli w buty. Stary nie lubi spóźniania się.


Rozdział 4


Wychodząc z Kazulą na podwórko, poczłapaliśmy w stronę garażu. Tym razem zamknięte były te wrota, do których wjeżdżałem ze Stiepanem i Wadimem, a otwarte były te do pomieszczenia obok, w którym stała buchanka. Z garażu najpierw wybiegły dwie gęsi, a zaraz za nimi wyłonił się nikt inny jak tylko Włodzimierz Aleksandrowicz.
- Nu, już szedł was wołać. Wsiadajcie.
Starik i Kazula usadowili się z przodu, a ja wlazłem na pakę i klapnąłem sobie na kanapie. Plecak z flakonem i dwoma konserwami powiesiłem sobie na kolana.  Zaśpiewał rozrusznik, silnik zaryczał i ciemnozielony uaz drapieżnie wyjechał z garażu. Ja natomiast robiłem wszystko co w mojej mocy żeby tylko nie zlecieć z siedzenia.
Za chwilę się zatrzymaliśmy. Kazula wysiadł i zamknął bramę na podwórko. Ruszyliśmy w drogę.
Pod drugą kanapą naprzeciw mnie leżała mała płócienna torba z wędkami. Reklamówka stojąca obok musiała być wypełniona pustymi puszkami, sądząc po odgłosie jaki wydawała na wybojach i dziurach w drodze. Moi towarzysze z przodu o czymś rozmawiali, ale silnik prawie całkiem ich zagłuszał. Ja na brak zabawy nie narzekałem – nogi wyciągnąłem daleko przed siebie, a rękami trzymałem się siedziska. Bujany fotel wcale nie jest tu złym porównaniem.
Szybko wszystko, co się koniecznie dobrzy, czy jakoś tak. W.A. wysadził nas na środku drogi, która ciągnęła się od horyzontu po horyzont. Ledwie trzasnęły drzwi, ruszył i odjechał. Poszedłem po śladach Kazuli po ścieżce przez pole, nasłuchując śpiewu skowronka. Uszliśmy może ze sto metrów i dotarliśmy do niewielkiej kopanki obrośniętej ze wszystkich stron niewysokimi krzakami. Obchodząc sadzawkę z drugiej strony, Kazula pierwszy zeskoczył na dół w miejsce, gdzie był dobry dostęp do wody. Rozsiedliśmy się na desce umocowanej na półce ziemnej, i zaczęliśmy wypakowywać sprzęt. Mi przypadła niedługa wędka ze sklejki.
-Dawno ja nie łowił – powiedziałem. - Szczo tu kluje?
-Lesze i ukleje. Raz karpa wytiah – powiedział przez zęby Kazula z haczykiem w ustach. – Chodzil tu z papą kiedyś, tu moje dziadki we wsi obok kiedyś żyly, to i ja na lito przyjeżdżal.
Popatrzyłem na błękitne niebo. Słońce trochę przebijało przez krzaki. Południowy gorąc ustąpił miejsca przyjemnemu czerwcowemu ciepłu. Kazula, walcząc kolejno z robakiem i poplątaną żyłką, powiedział, że dwadzieścia na ósmą mamy czekać przy drodze. Jak się okazało, nasz pan Organizator pojechał nam za elektroniką.
-Ma opcję na jakieśtam lączone detektory. Masz normalny Hajher-Miler, i w tym samym pudelku majesz szcze do toho anomalny detektor. Wcześniej, to my musieli dwa osobne nosić. Teraz, jak padnie, to oba naraz przestają dzialać. Ale ce podobno w domu robione, to i naprawić prosto. Nu i szcze skazaw, że dastanie nam ukaefy. Mnoho mojeho szpeju ja w Zonie zostawil.
Zarzucił wędkę. Odniosłem wrażenie że mój robak i żyłka zmówiły się przeciw mnie, ponieważ ja zarzuciłem dopiero, jak kazula złowił pierwszą małą uklejkę. Ja za to wyciągnąłem półlitrową Ukrainkę z plecaka.
-No, no Masza, widno że ne przyjechal ty lowić, tylko na ryby za ce przyjechal. A patrz – cziki briki i w damki! – i tu z siatki wyjął swój Chlibny Dar i do niego dwa garnuszki. Nie zostało nam nic innego, jak tylko przepłukać gardło.
-Za znajomość!
-Za spotkanie!
Wódka, mimo że nie była zimna, pięknie weszła. Z czeluści plecaka dobyłem smakowitych byczków w sosie pomidorowym, które kupiłem tydzień temu we Wrocławiu. I nie byłbym chyba sobą, gdybym nie urwał zawleczki.
-Kapiec, Masza! – rzekł z rozbawieniem Kazula widząc jak za pomocą nożyka udaje mi się unieść wieko od konserwy.
Dwie banie później, uznałem że nadszedł odpowiedni moment na przeprowadzenie wywiadu.
-Słuchaj, tawariszcz, jak tam jest w tej Zonie?
-Pojedziesz to zobaczysz. Ale tam jest… inaczej niż wszędzie. Tam czujesz że żyjesz. Tam jest ci smacznie oddychać, bo wiesz że możesz w każdej chwili zhynąć. Tam sumno za domom jak i wszędzie, tylko powiem ci tak: ja dwa razy wyjeżdżal i dwa razy tam wracam. Ja chyba tęsknię za Zoną.
Z kieszeni wyjął foliową kopertę, i zabrał się do skręcania papierosa. Otrzymałem od niego bibułkę i sięgnąłem po tytoń.  
-Tam każdy jest ci bratem. Ale mial ja tam trzech przyjacieli. – Tu zmarszczył brwi. – I wszyscy trzej muszą tam zostać na zawsze.
Dopóki nie skończył zwijać papierosa, nie śmiałem przerywać ciszy. Dopiero gdy odpalił, ciągnął dalej:
-Z Josipem my razem tam weszli. Razom my w szkolu chodyly.  My razom naszly pierwoho artura. Razem przed krowososami my uciekali. A umarl hlupio. My kladli się spać pewnej nocy.  Nie sprawdzil sobie licznikiem na czym śpi. Przez noc dostal taką dawkę, że rano ne mih już ruszać się. Tylko jęczal i oczami przewracal.
Nalał gorzałki, i wypiliśmy za Josipa. Szkoda chłopa.
-Jak ja jechal za druhim razom, spotkal ja lowcę. Andrij jomu bulo. Szol win whlub Zony, to i ja z nym piszol. On na kabany polowal, i nawet na krowososy mial sposób. Podiwis’ - powiedział i sięgnął ręką za kołnierz. Na skórzanym rzemyku miał zawieszone trzy ususzone sczerniałe macki.
-Baczysz? To szupalce krowososa, ja to od nieho dostal. Jedneho dnia my troszku namokli na deszczu, i zmarzli do toho w nocy. Rano tak ho plecy boleli, że nawit wstać ne mih on. Jeden dzień ja nim zajmowal się,  a potem postanowili my wrócić. Po drodze zwęszyli nas psy. On bieżać ne mih, tak joho spina bolala. Mi kazal rzucić wszystko, i uciekać.  Wyciąhnąl tetetkę i strzelil sobie w lob. Ce byl dobry stalker, on bahato mnie nauczyl.  Niech mu Zona lekką będzie.
Akurat skończyliśmy pierwszą flaszkę. Drugiej nawet nie tknęliśmy. Jakoś odechciało mi się słuchać dalej o tej całej Zonie. Potem ja opowiadałem o sobie, o tym jak jest w Polsce, jak na Zachodzie, opowiedziałem jak rzuciła mnie dziewczyna, jak ufałem złym ludziom, jak dostałem zawiasy za niewinność, i jak ciężko znaleźć robotę. Nałapaliśmy uklejek, wpadły nam nawet dwa leszcze, a o siódmej zero dwa, czekaliśmy już przy drodze, wypatrując naszego uaza.


Rozdział 5


W nocy ktoś przyjechał, i trochę tłukł się w kuchni. Rano obudziło mnie darcie się gęsi za oknem. Po przebudzeniu spostrzegłem, że ktoś owinięty w koc leżał w poprzek drugiego łóżka. Przykryłem łeb poduszką ale bezskutecznie - gęsi dawały taki koncert że wątpię, iż byłbym w stanie przekrzyczeć je nawet gdyby mnie obdzierał kto ze skóry. Jednak jakimś cudem Śpiąca Królewna dawała radę spać i nawet cicho pochrapywała. Poszedłem do kuchni. Postawiłem na gazie czajnik, a z blaszanego pudełka z napisem „чай” nasypałem sobie kawy do kubka. W kuchni śmierdziało trochę rybą, więc postanowiłem rozprostować kości przed chałupą. Przysiadłem na stołku przed drzwiami. Najważniejsze, że te pieprzone gęsi były po drugiej stronie chaty, i nie było ich tu aż tak słychać. Po podwórku chodziło parę kur i wszystkie były bez reszty oddane grzebaniu w ziemi. Dookoła nich chodził pstry kogut, nieustannie łypiąc na mnie to prawym, to lewym ślepiem.
Po chwili wróciłem do chaty, i zalałem sobie kawę. Oblepiona zaschniętym cukrem cukierniczka nie miała jednak w sobie niczego, czym mógłbym sobie ją posłodzić. Cukier znalazłem dopiero po chwili i korzystając z gościnności, nasypałem go sobie wprost z paczki. Otwarłem lodówkę z nadzieją znalezienia mleka. K sażaleniu, natknąłem się jedynie na słodzone gęste mleko w puszce. Nie ryzykując przesłodzenia, nalałem sobie jedynie odrobinę. Zamieszałem widelcem z powodu braku małych łyżeczek i postanowiłem wrócić przed chatę. Nim wyciągnąłem rękę do klamki, drzwi wejściowe otwarły się same, a oślepiający potok światła wdarł się do środka rozświetlając zwykle ciemny przedsionek. Gdzieś z blasku odezwał się głos:
-Ty nikuda nie wylaź bo cię ludzie zobaczą. Siedź w chacie, wieczorem was gdzieś zabiorę.
Wróciłem do kuchni. Gospodarz wszedł za mną, siadł na krześle, i zdejmując kalosze, powiedział:
-Posłuchaj. To mała wioska, i imienno patamu wsie tut drug druga znajut. Zaraz wypatrzą obcego, i będą gadać. Nudzi ci się, to włącz telewizor. Chaczesz palić to pal w łazience. Chcesz coś ze sklepu to zaraz wyślę babę. Ale wy z chaty nie wyłaźcie.
No dobra. Car ukaz dał, i sluszatsia nada. Poszedłem do siebie i grzejąc ręce o kubek z kawą, siadłem na swoim łóżku. Dzisiejsza noc była dla mnie bardzo pracowita. Musiałem odespać cały tydzień. Ostatni raz, normalnie wyspałem chyba jeszcze w Wałbrzychu. Następna noc po tamtej była trochę bardziej nerwowa, i właśnie wtedy podjąłem ostateczną decyzję o wyjeździe. Rano siedziałem już w pociągu do Wrocławia. Wieczorem zawitałem w Przemyślu. Wyspałem się w pociągu, więc noc spędziłem w knajpie. Pół kolejnego dnia stałem na granicy. We Lwowie byłem niedługo przed zmrokiem. Noc przedrzemałem na awtowakzalu. Z Lwowa do Szepetiwki pojechałem pociągiem. Tam udało mi się przebrnąć przez noc w budce Baby Jagi na placu zabaw w parku. Obiad następnego dnia jadłem już w Żytomierzu. Tam też spotkałem się z pierwszym pośrednikiem, któremu zapłaciłem zaliczkę za przerzut. Zgodził się dać mi nocleg, o ile nie przeszkadza mi piwnica. W nocy przyśnił mi się jakiś koszmar, który aż do rana wybił mi sen z głowy. Dwa następne dni spędziłem w Kijowie. Spotkałem się z kolejnym pośrednikiem, kimnąłem dwa razy w hostelu pod Psem Burkiem i nawet zdążyłem zrobić małe zakupy. Skoro świt, wsiadłem do pociągu, który zawiózł mnie prosto do Czernihowa. A teraz siedzę tu i piję kawę słuchając tych pieprzonych gęsi pod oknem.
Sięgnąłem ręką pod łóżko, i namacałem tam swoje nowe sapagi. Wczoraj, jak przyjechaliśmy do domu, zasnąłem od razu po tym jak padłem na swój barłóg. Nie zdążyłem nawet dobrze obejrzeć co przywiózł nam stary. Kupił nam choćby oto te buty. Miałem w ręku lewego bierca. Pachniał nowością, a skóra wyglądała na dobrą gatunkowo. Mam lekki sentyment do swoich glanów, ale te trepy będą z całą pewnością ich godnymi następcami. Naturalnie, nie wrócił z samymi tylko butami. Kupił nam jeszcze GPS-a, trzy krótkofalówki, dwa zwykłe dozymetry i jeden ten łączony o którym opowiadał mi wczoraj Kazula.
Po kawie dalej chciało mi się trochę spać, natomiast mogłem przestać zwracać uwagę na gogotanie z zewnątrz. Zrobiłem się jednak głodny.
Przesiedziałem chyba z pół godziny siedząc na łóżku i patrząc w jeden punkt z pustym kubkiem w jednej ręce i z butem w drugiej. Wtem spod koca wypełzła najpierw stopa w skarpetce z dziurą na pięcie, a potem cała noga, a za nią ręka i reszta ciała. Postać przede mną siadła na łóżku i przetarła oczy.
-Zdarowa drużyszcze! – odezwała się postać.
-Zdarow. – rzuciłem w odpowiedź. Kak spalos’?
-Dobra. Ty adzin sa stalkerał?
-Nuu… da, kak widna.
Przede mną siedział chłopak priedpalażitelna w moim wieku. To co mogło by go wyróżnić z tłumu to parudniowa szczecina na brodzie, specyficzna grzywka, jaką ciężko spotkać na zachód od Buga oraz jedno trochę przekrwione oko. Poza tym, gęba całkiem przyzwoita. Wsadziłem buta z powrotem pod łóżko i wyciągnąłem ku niemu rękę.
-Maro.
-Dzima. Ty pierwszy raz do Zony?
-Nom, tak się składa, że pierwszy. Ale jest u nas ktoś kto już tam był.
-Uch tyy!  A ty atkul?
-Polsza. Południowo zachodnia.
Jak się okazało – Dzima (tak mi się przedstawił) też pochodzi z południowo-zachodniej części kraju, tyle że Białorusi. Wytłumaczył, że od północnej czyli ich strony, Zona jest dużo lepiej strzeżona. Tam pierimietra oprócz zwykłej piechoty pilnuje łączony rosyjsko-białoruski specnaz. Co za tym idzie, trzeba mieć głębsze kieszenie żeby ich przekupić. Do służby na pograniczu dopuszczani są jedynie żołnierze od praporszczika w górę, czyli naszego chorążego. Mało tego: od białoruskiej strony, sam „płot” Zony poprzedzony jest jeszcze podobno parukilometrowym pasem na którym urządzono sobie poligon. Raz na jakiś czas, otwierają ogień do tych którzy zdecydowali się przejść. Jeśli ktoś płaci, wtedy strzelają tak, żeby nie trafić, a strzelać muszą, bo kontrole, inspekcje i takie tam. Z trafianiem nie mają jednak problemów, gdy znajdzie się ktoś, kto wcale nie chce za wstęp zapłacić.
W każdym razie, sprowadza się to do tego, że po północnej stronie ludzi jest mniej, bandytów nie ma prawie wcale, i istnieje też takie coś jak wojskowi stalkerzy. Wiadomo o nich tyle, że nie parają się jedynie zdobywaniem artefaktów. Co poza tym robią – nie do końca wiadomo. Tak czy inaczej, Dima zdaje się wiedzieć całkiem sporo.  
Na śniadanie były smażone rybki, a do tego jajecznica na boczku i słoninie. Jadłem w życiu przeróżne, ale za taką jajecznicę można zabić. Dwa razy prosiłem o dokładkę.
Przez resztę dnia nic specjalnego się nie działo. Prawie że do obiadu graliśmy w karty, a potem Kazula pokazał nam jak posługiwać się GPS-em, dozymetrami, i wytłumaczył jak działa detektor anomalii. Od razu dostaliśmy swój przydział. Z Dimą otrzymaliśmy po krótkofalówce, małym breloczku i krajowej produkcji dozymetrze, a Kazula wziął sobie „dwa w jednym”. Będzie go nosiła oczywiście osoba idąca na czele grupy, ale przez pierwsze dni w Zonie, ścieżki wytyczać będzie Kazula. Wyjaśnił także. co znaczy liczba, napisana długopisem na kawałku plastra opatrunkowego pod wyświetlaczami naszych dozymetrów. Ja miałem 20, a Dima 18. Nie był to numer inwentaryzacyjny, a poprawka po ostatnim przeglądzie. Kazula włączył mój detektor i przystawił do ściany. Detektor zaczął lekko trzeszczeć, a wyświetlaczu pojawił się wynik zliczeń.
-Baczysz? Majesz siudy odynacat, i dodajesz do tego procent z nalepki. Ile będzie?
-Yyy… zero - trzynaście?
-Bystrzak. Wynik masz podawany w mikrosiwertach na hodynę.
Ukrainiec podszedł do szafy ze szkłem i zastawą, otworzył przeszklone drzwi i przyłożył dozymetr do zielonego kieliszka. Dozymetr zaczął nagle trzeszczeć jak kolumna cyklistów jadąca z górki na luzie.
-A teper same ważlywe. Będzie trzeszczeć jeszcze bardziej, ne jiszte toho, ne pijte, i ne śpijcie na tym. Ce źle kończy się. A te breloczki szczo ja wam daw, przypniecie sobie na koszulkę, jak medale. Jak stamtąd wrócimy, to zobaczycie jaką dawkę wy otrzymali.

Edytowane przez drevorubec
  • Dodatnia 4
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 3 tygodnie później...

Фајние сие да цзита но русовие ја рурики да певние здзивионе ко сие дзиеје НА ицх зиемии. +1

 

:)

 

p.s. można tez przełożyć na: białoruski, mołdawski(ukraińsko-rumunski), litewski, łotewski, estoński.... ;)

  • Dodatnia 2
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 3 tygodnie później...

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.
Uwaga: Twój wpis zanim będzie widoczny, będzie wymagał zatwierdzenia moderatora.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Korzystając z tej strony, zgadzasz się na nasze Warunki użytkowania.