Skocz do zawartości

kronikarz

Stalker
  • Postów

    55
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    2

Treść opublikowana przez kronikarz

  1. Ja mam pytanie. Otóż ściągnąłem SGM 2.2 i gdzie muszę to zainstalować? do folderu z grą? Tam właśnie to robię, niestety gra jakby nie widzi, że coś się zainstalowało, ponadto w folderze nie ma żadnej gamedaty. Co zrobić?
  2. Wszystkim tłumaczom Sigerousów (bo w nie jedynie gram) kiedyś muszę flaszkę postawić :) Także, jeszcze raz wielkie dzięki za chęci i brawa za efekt prac! :)
  3. Dziękuję za odpowiedź, lecz chodzi mi bardziej o tryb "zwiedzania" tj. idę sobie do nowo dodanej lokacji bez celu i jestem świadkiem cudownie działającego AI, spawnują się nowe artefakty, mutanty atakują, stalkerzy walczą między sobą itp. czy przechodzę przez wyludnioną okolicę, w której trzeba było wykonać jedynie jakiś quest? Kolejne pytanie, jak to jest ze schowkami na nowych lokacjach? Dużo ich?
  4. Czy nowe lokacje dodane do moda są zaludnione? Funkcjonuje w nich życie, spawnują się mutanty, artefakty, stalkerzy? Czy są to jedynie lokacje w celu "idź, zrób x i nigdy tam nie wracaj bo nie ma po co" ?
  5. Choćbyście mieli wydać za kilka miesięcy, tak czekam z niecierpliwością :) Słowa uznania należą się jak najbardziej
  6. Racja, gdzieś w instalacji był błąd, jednak wyskakuje kolejny zaraz po rozpoczęciu gry FATAL ERROR [error]Expression : data [error]Function : CVirtualFileReader::CVirtualFileReader [error]File : D:prog_repositorysourcestrunkxrCoreFS.cpp [error]Line : 545 [error]Description : d:program filesgsc world publishings.t.a.l.k.e.r. - zew prypecigamedatatexturesuiui_mod_huds.dds [error]Arguments : Not enough storage is available to process this command. I kolejny: FATAL ERROR [error]Expression : !m_error_code [error]Function : raii_guard::~raii_guard [error]File : D:prog_repositorysourcestrunkxrServerEntitiesscript_storage.cpp [error]Line : 748 [error]Description : not enough memory Ehh, chyba sobie nie pogram
  7. Tak, grę odinstalowałem i zainstalowałem na nowo przed wgraniem moda. Patchowałem do 1.6.0.2 i żadnych dodatków nie instalowałem. Jedynie SGM, GEN, FIX i spolszczenie. nie wiem o co chodzi zupełnie, bo dopiero po zainstalowaniu fixa sypie. Może źle instaluję? Poza tym przy ściąganiu GENO avast wykrywał jakieś złe oprogramowanie. Nie wiem, czy może ja źle instaluję. Powiedzcie czy dobrze i co sądzić o logu? 1) SGM 2.0 czysty, instalatorem do folderu gry 2) Genoezis addon 2.0 instalatorem do folderu gry 3) Gamedata fixa do folderu gry, zapisuję i nadpisuję konflikty 4) Spolszczenie instaluję do głównego folderu gry.
  8. Przy próbie odpalenia gry sypie błędem "xray przestał działac". Ściągnąłem czystą wersję i zainstalowałem w katalogu gry, genoezis zainstalowałem w katalogu gry, fix wrzuciłem do katalogu gry i spolszczenie również zainstalowane do katalogu gry. FATAL ERROR [error]Expression : xml_doc.NavigateToNode(path,index) [error]Function : CUIXmlInit::InitStatic [error]File : D:prog_repositorysourcestrunkxrGameuiUIXmlInit.cpp [error]Line : 156 [error]Description : XML node not found [error]Argument 0 : ga_version [error]Argument 1 : uiui_main_menu_16.xml Błąd pojawia się po instalacji fixa, jest początkowy ekran SGM i wylot. Ktoś wie o co chodzi?
  9. Świetnie, być może wreszcie nie będzie problemu z wylotami ze względu na brak pamięci :)
  10. A jak to jest z optymalizacją? Poprawiono? Mniejsze zapotrzebowanie modyfikacji na pamięć?
  11. Mi nawet na statycznym wysypuje. Mam 6 GB ramu, więc jedyne wyjście to przesiadka na 64. Słyszałem że da się to zrobić bez zakupu nowego systemu, lecz w jaki sposób?
  12. Za mało ramu. Również mam tyle samo i niestety gra się sypie. Mod potrzebuje nieziemskiej ilości pamięci.
  13. Dodane są nowe mapy? Zdawało mi się że widzę wysypisko oraz Dolinę mroku. A moment pod koniec filmiku w prypeci bodajże, gdzie kamera idzie przez szklarnię to zwykłe miasto? Bo nie spotkałem tego miejsca.
  14. Nowe lokacje "żyją"? Czy są to jedyne puste mapy, które nie żyją. Przechadzają się tam stalkerzy? Spawnują mutanty? Występują artefakty?
  15. Zapewne brak pamięci. Sposobem jest wciśnięcie "zakończ grę" i z zakończonej odpalać sejwa.
  16. To czekam na wiadomość czy przechodzenie przez lokacje powoduje wyloty
  17. Związane z brakiem pamięci, chociaż czemu 4gb na 7 32 bitowej to za mało to nie wiem. Dlatego mam nadzieję że w wersji 2.0 tego nie będzie przez lepszą optymalizację ;)
  18. Cóż,mam ten sam problem z wylotami, więc jak się dowiesz co z przejściami to daj proszę znać
  19. UP. Na wersji 1.7 wywalało Cię przy zmianach lokacji? W 2.0 tego błędu już nie ma?
  20. Fajne. Coś jest w takich filmikach i przypomina się, kiedy miało się te 8-10 lat i popylało w obtartej koszulce, z umorusanymi rękoma, poobdzieranymi łokciami i kolanami, strzelając z patyków i podniecając się każdym nie wyjaśnionym zjawiskiem ( ach ile przemyśleń było na temat wygniecionego zboża, które rzeczywiście "uklepał" wiatr ).
  21. 19 przy was czuję się zbyt młodo :)
  22. Czytających przepraszam za zwłokę, wrzuciłem na stalkerpl i myślałem że tutaj też, jednak omylnie zapomniałem. Dalsze rozdziały Rozdział III – Brzask żółtego betonu Ciemność. Cały świat i wszystkie myśli przykryte płaszczem mroku. Być w nich i trwać jest niezbadanym przeżyciem. Niestety nic nie można uczynić gdy groza świata otwiera zaryglowany drzwi krainy marzeń, wyciągając nas na szary blask świata. Tak było i tym razem. Mężczyzna z goryczą otworzył oczy. Zaparowane szkła w masce przeciwgazowej ukazywały wciąż ten sam gaz na dnie laboratorium. Odczuwał silne zakwasy. Piekły też jego obdrapane ręce. Lekko oszołomiony wstał z podłogi. Przetarł zamglone szkła brudnym rękawem swojego zielonego swetra. W tym momencie oniemiał… W jednej chwili przypomniał sobie o zapiskach naukowca, notatkach jak i o samej maszynie. Pociągnął za drążek. Po zielonej mazi w kapsule nie było ani śladu. Jedynie ubranie starego człowieka w niej się znajdujące pokryte było wydzieliną. Tak klęcząc przypatrywał się zjawisku. Zauważył drgnięcie ręki staruszka. Następnie nogi. Rytmiczne podrygi przebudzonych nerwów tworzyły złowieszczy krajobraz. Wstał oszołomiony widokiem. Był pewien, że osoba w środku jest martwa od dobrych 25 lat. Przebudził się już na dobre. Wytężył wszystkie zmysły. Wtem przypomniał sobie o czytanej instrukcji. Spojrzał na ziemię. Była tam ta sama pożółkła kartka papieru na której widniały skrzętnie sporządzone notatki. Podpunkt drugi. Pociągnął za zielony drążek przyglądając się pracy niesamowitego urządzenia. Rura która znajdowała się w gardle naukowca wydała z siebie przeciągły świst. Po minucie zaczął z niej wypływać zielonkawy śluz. Widok ten nieco obrzydził mężczyznę. Stał jednak i z dziwnym spokojem oraz pewnością siebie obserwował zdarzenie. Mijały kolejne minuty. Maź niespiesznie wypływała poprzez rurę z wnętrzności naukowca. W pewnej chwili maszyna wydała z siebie głuchy zgrzyt. Zamigotała czerwona lampka nad panelem kontrolnym wydając z siebie pisk. Kilka sekund później rura nagle ułamała się. Ciało profesora upadło. W tej samej chwili otworzył oczy. Przystawił twarz do szyby pukając w nią. Cała jego twarz miała zielonkawy odcień. Śluz wciąż wypływał z ułamanej rury. Staruszek zaczął wymiotować zieloną mazią. Kilka chwil później pokrywała ona wnętrze całej maszyny. Widok był okropny. Ciało naukowca w konwulsjach wyrzucające z siebie kolejne litry lepkiej, gęstej wydzieliny. Horror trwał kilka minut. Mężczyzna z przerażeniem obserwował zajście. Zaczął wciskać wszelkie możliwe przyciski. Nic nie działało. Mógł tylko obserwować zdarzenie. Kilka chwil i ciało zaprzestało samoistnych odruchów. Serce niedawno przebudzone przestało bić. Z ust zmarłego wciąż silnie wypływała formalina. Po chwilach oniemienia mężczyzna odwrócił głowę. Stanął za środku pokoju, złapał się za głowę padając na kolana. Nadeszła chwila załamania przepełniona ogromnym wstrętem. Chciał uciec daleko. Jak najdalej od tego chorego miejsca. Jak najdalej od myśli przepełnionych bólem i goryczą. Nie chciał widzieć tych wszystkich zmarłych. Nie chciał… Lecz nie mógł się wydostać. Znajdował się w jakimś laboratorium szpitala psychiatrycznego. Musiał ponownie zebrać siły. Wstał. Układał w swojej podziurawionej świadomości wydarzenia i próbował je ułożyć w logiczną całość. Nie udawało mi się. Przecież nie może wrócić na górę. Zabarykadowane drzwi dyżurki, a po drugiej stronie stoi ten stwór. Chwila… Przypomniał sobie o nagraniu. Wyjście z laboratorium prowadzące do mieszkania ordynatora. Doznał pewnego rodzaju olśnienia. Jednym skokiem znalazł się przy stercie papierów. Zaczął je wertować. Kartka po kartce. Brudne kartki nie skrywały nic więcej poza niedbałymi notatkami i wykresami oraz kartami pacjentów. Zdeterminowany szukał dalej. Rozejrzał się po pokoju. Ściany. Same cholerne ściany wyłożone białymi popękanymi kafelkami. Dokładnie lustrował pomieszczenie. Nie widział nic wyróżniającego się. Mimochodem spojrzał na ciało profesora. Przez głowę przeleciało mu tysiąc myśli. Po chwili złączyły się one w jedną, logiczną całość. Skoro ordynator wiedział o laboratorium, wiedział też o wyjściu. Może ukrył w ubraniu jakieś notatki. Spojrzał jeszcze raz na instrukcję. Nie było słowa o otwarciu kapsuły. Rozejrzał się jeszcze raz po pomieszczeniu. Podszedł do szkieletu naukowca przy biurku. Zrzucił go na ziemię. Wziął metalowe krzesło, po czym z całej siły uderzył nim w szybę kapsuły. Lekko popękała. Jeszcze kilka mocnych uderzeń i szkło rozsypało się na miliony małych kawałeczków. Od razu uderzyła go silna woń zgnilizny. Pomimo maski przeciwgazowej czuł ten okropny zapach. Złapał ciało staruszka, po czym wyciągnął je z kapsuły. Starannie przeszukał ubranie. Udało mu się znaleźć w wewnętrznej kieszeni fartucha plakietkę. „Ordynator Grigorij Razłanow”. Poniżej znajdował się kod oraz pieczątka szpitala. W rogu identyfikatora zauważył małe cyferki: 2111. Schował plakietkę do swoich znoszonych wojskowych spodni. Usiadł na krześle i zaczął intensywnie myśleć. Na cholerę te cyfry? 2111? Co to może oznaczać. Rozglądał się nerwowo po pomieszczeniu stukając palcami w poręcz krzesła. W tym momencie, gdy emocje opadły, a nad ciałem wzięły górę pragnienia ludzkiego ciała poczuł niesamowity głód. Miał również sucho w gardle. Sam nie wiedział od ilu dni nie pił i nie jadł. Musiał mieć niezwykle silny organizm, aby wytrzymać tyle bez potrzebnych składników odżywczych. Wciąż próbował się skupić. Nie chciał, aby laboratorium stało się jego grobem. Oparł głowę o ścianę pod którą stało krzesło. Przypominały mu się obrazy. Jakby we mgle. Biegały dzieci. Były daleko. Jakby za oknem. Słyszał krzyki. Jedno z nich głośno nadawało: 1111 ! Kolejne również krzykiem odpowiadało: Ala! Ala! Zgadłem. Co do cholery? Umysł mężczyzny pracował na najwyższych obrotach wytężając się do granic możliwości. 1 11 1 ? Ala? Tak! Litery alfabetu przypisane cyfrom. Miał ochotę skakać z radości. Jeszcze raz spojrzał na cyfry na identyfikatorze. Obraz bawiących się dzieci oddalał się z każdą sekund, aż całkowicie pogrążył się w bezkresnej otchłani ludzkich wspomnień. 2111? 2- B. 1- A. 11-K. Bak! Tak! Rozejrzał się podekscytowany po laboratorium Za drewnianym biurkiem przy którym leżał szkielet zauważył stos kanistrów. Bak? Tak, to musiało być to. Szybko podbiegł i zaczął je przewracać, każdy z nich dokładnie obstukując, oraz słuchając czy nie ma nic w środku. Szczęśliwy przerzucał kolejne baki. Po kilku minutach wytężonej pracy wyrzucił ostatni. Nic w nich nie było. Cholera jasna, coś jednak musiały one znaczyć. Zaczął badać ścianę. Gdy rękoma doszedł prawie do samej ziemi stuknął w ścianę. Wydała głuchy, przytłumiony dźwięk. Jakby w oddali znajdowała się pustka. Ucieszył się ze swojego odkrycia. Ponownie wziął metalowe krzesło i zaczął nim rąbać w ścianę. Kawałki ceramiki tłukły się odsłaniając ciemną dziurę, z której wiał chłodny wiatr. Uradowany jeszcze raz rozejrzał się po laboratorium. Zabrał leżącego na stole Makarova. Wyciągnął z kieszeni fartucha narzuconego na szkielet dwa magazynki. Głowę przeszyła mu myśl o niezwykłej maszynie. Podszedł po raz kolejny do stolika na którym znajdowały się stosy papierów. Wertował wiele kartek wybierając te na których znajduje się najwięcej informacji oraz starannie przyrządzone wykresy. Wrzucił je do plecaka wraz z kilkunastoma kartami pacjentów. Udał się w stronę niedawno odkrytego wyjścia. Kucnął. Przełożył przez wąską kilkunasto centymetrową szczelinę plecak. Następnie sam z niemałym trudem przecisnął się przez wyrwę. Było ciemno. Światło bijące od laboratorium przestało oświetlać drogę. Kilka minut czołgał się popychając przed siebie plecak. Było ciasno i wilgotno. Tunel został wydrążony w ziemi, a więc znajdował się już poza terenem szpitala. Mozolnie posuwał się naprzód. Jego twarz delikatnie muskał lekki wicherek. Napawało go to optymizmem, że gdzieś na końcu musi znajdować się wyjście. Czołgając się tak w błocie trafił w końcu na kilka desek odradzających tunel od wąskiego korytarza. Z łatwością wyłamał deseczki i znalazł się w jakiejś piwnicy. Przez wąskie małe okno, jakie to zwykle budowane są w piwnicach padało światło słoneczne. Poczuł wewnętrzną ulgę. Był już na powierzchni. Z dala od tego chorego miejsca. Korytarz w którym się znajdował miał kilka metrów długości. Skręcił w lewą stronę i wyszedł na klatkę schodową przez wyłamane drewniane drzwiczki. W powietrzu unosił się kurz. Zatykał on nos mężczyzny. Pomału nieśpiesznie wchodził do góry. Klatka schodowa pokryta była pożółkłą, odpadającą już farbą. Na ścianie wisiała skrzynka na listy. Została na niej również wywieszona lista mieszkańców. Niektóre nazwiska były już przetarte, lecz jedno z nich uchowało się przed widmem czasu. Razłanow. To tutaj mieszkał ordynator. Mieszkanie numer sześć. Odkrywca pomału pokonywał kolejne piętra, aż wreszcie dotarł do pokoju szóstego. Stanął naprzeciw drzwi. Ręce lekko mu się zatrzęsły, lecz szybko opanował strach. Pociągnął za klamkę. Znalazł się w mieszkaniu. Wyglądało jakby przeszedł po nim huragan. Już w przedpokoju porozrzucane były stosy kartek. Szafki stojące wzdłuż holu zostały porozbijane. Wystawały z nich jedynie deski poprzebijane gwoździami. Po przejściu wśród sterty kartek kilku kroków udał się do pokoju po lewej stronie. Tak jak i korytarz wypełniały go stosy makulatury. Meble były poprzewracane. Jakby ktoś czegoś tu szukał. Mężczyzna spojrzał przez okno. Mieniły się przed nim rzędy bloków i kamieniczek wybudowanych z charakterystycznego żółtego betonu. Słońce odbijało się od dachówek oślepiając ludzi którzy na nie patrzyli. Na niewielkich placach pomiędzy blokami było widać place zabaw. Zardzewiałe zjeżdżalnie, powyginane huśtawki. Z wielu domów odpadały kawałki tynku oraz betonu. Drogi i chodniki jak węże wijące się pomiędzy betonowymi wieżami były podziurawione, a z owych dziur wyrastały drzewa. Natura przejmowała kontrolę nad tym miejscem. W powietrzu zdało się słyszeć głuchy rechot żab i krakanie wron. W tym miejscu było coś dziwnego. Nawet powietrze zdawało się być przesycone śmiercią i strachem, a wiatr wiejący przez betonową dżunglę opowiadał smutne historie o losach mieszkańców. Z zamyślenia wyrwał człowieka łomot w przedpokoju. Z przerażeniem odwrócił się i obserwował framugę drzwi. Wyciągnął pistolet celując w wejście. Nastąpiła cisza. Długie sekundy ciszy. Coś jednak wisiało w powietrzu. Pomału stawiając kroki pomiędzy stosami kartek mężczyzna kierował się w stronę przedpokoju. Kilka kroków dzieliło go od poznania tajemniczego dźwięku. W tym momencie sam nie wiedział skąd runęło na niego jakieś ciało. Usłyszał przeraźliwy ryk. Upadł na ziemię przygnieciony czyimś ciężarem. Znajdowała się na nim okropna postać. Grube ciało na których widniały ogromne, ruszające się bąble. Postać była naga. Nie miała skóry. Kości mieszały się z zabrudzonymi tkankami mięsa. Twarz, a właściwie jej połowa, jakby ktoś pionowo odciął jej lewą część piłą łańcuchową, obrośnięta była tymi samymi bąblami co cały ciało. Potwór wydał z siebie przeciągły ryk, po czym jeden bąbel pękł oblewając twarz mężczyzny kwasem. Przez sekundę przemknęła mu myśl jak to dobrze, że nie zdejmował maski gazowej. Została ona teraz wypalona przez żrący kwas, który nie naruszył naskórka. W tym samym momencie jego ciało zostało poderwane do góry przez długie kończyny i wyrzucone przez okno. Miał szczęście że upadł na krzaki. Wyleciał z drugiego piętra. Poczuł ból w plecach, jednak o własnych siłach wstał. W rękach wciąż kurczowo trzymał pistolet. Znajdował się na niewielkim placyku otoczonym ze wszystkich stron żółtymi budynkami. Lekko kulejąc Skierował się w stronę gęstych drzew na drugiej stronie placu. Ukrył się w nich. Leżał pod sosną, która swoimi igłami skutecznie maskowała jego obecność. Dyskretnie odgarnął gałęzie i obserwował plac. Po chwili z jego drugiego końca, z wyjścia na uliczkę ukazał się ten sam mutant który zaatakował go w mieszkaniu. Kulejąc i zataczając się stąpał na środek placu unosząc w górę połowę swojej głowy, na szczycie której znajdował się ogromny bąbel ponownie wypełniony dziwną, żrącą substancją. Leżał cicho z niepokojem obserwując okropny wytwór martwego miasta. Mutant skowycząc szedł w jego stronę unosząc do góry głowę, jakby w poszukiwaniu ludzkiego zapachu. Wiał jednak dość porwisty wiatr, który skutecznie maskował wszelki zapach. Jednak potwór był coraz bliżej i bliżej. Znalazł się kilkanaście centymetrów od kryjówki nieszczęśnika. Mężczyzna widział nogi prześladowcy. Nie miał jeden stopy i opierał się na samej czarnej kości. Druga zaś była przegnita i podziurawiona w wielu miejscach. Mutant wciąż przeciągle skowycząc przeszedł obok jego kryjówki, kierując się w stronę kolejnej gęstwiny drzew i krzewów. Mężczyzna po cichu wyszedł z krzewów. Stanął za potworem i wycelował w jego głowę z pistoletu. W tej samej sekundzie prześladowca odwrócił się i na widok stalkera zawył głośno. Lecz był to jego koniec. Pistolet wypalił. Nawet po ponad dwudziestu latach spoczywania na dnie laboratorium, ta radziecka maszyna działała niezawodnie. Wyrzuciła z lufy pocisk, który zagłębił się w twarzy mutanta. Bordowa krew, pomieszana z zielonym kwasem pokryła ścianę kamienicy za nim. Mutant osunął się na ziemię. Jego ciało drgało jeszcze w konwulsjach. Mężczyzna podszedł na bezpieczną odległość. Wycelował i wypalił. Powietrze przecięły dwa głośne skowyty wystrzelonych pocisków. Zagłębiły się one w ciele potwora, pozostawiając po sobie otwory z których obficie wyciekała posoka. Z obrzydzeniem spojrzał na okropne ciało. Drgawki ustały. Odetchnął z ulgą. Odwrócił się w stronę uliczki. Chciał opuścić plac i udać się w dalsza podróż. Nie wiedział gdzie. Lecz chciał jak najszybciej opuścić to miejsce. Niestety po kilku krokach ponownie usłyszał jęk. Przed nim stały potwory podobne do poprzednio zabitego. Te jednak były jeszcze bardziej zdeformowane. Jeden z nich, ogromny, dwumetrowy miał niesamowicie przerośnięte ręce, które z trudnością posuwał po ziemi. Drugi natomiast, bez nóg poruszał się jedynie za pomocą kończyn górnych. Serce mu stanęło. Ponownie wycelował. Potwory były coraz bliżej niego. Wycelował chcąc oddać kolejne strzały, lecz ktoś go uprzedził. Powietrze przecięła seria z karabinu maszynowego. Potem dwie kolejne i kilka pojedynczych głośnych wystrzałów. Mutanty, podziurawione jak sito leżały bez ruchu, oblewając swoją krwią trawę. - Ani drgnij! – Usłyszał męski głos. Po chwili na placu pojawiło się sześciu ubranych w czarno-czerwone kombinezony żołnierzy. Celowali w jego stronę. Ocalony upuścił pistolet podnosząc do góry ręce. - Coś ty za jeden?!- Ryknął prawdopodobnie dowódca oddziału dzierżący w ręku AK- 47 z celownikiem ACOG. - Ja sam nie wiem. Wyszedłem z laboratorium. W szpitalu byłem. Nic nie pamiętam. – Próbował z siebie wydusić mężczyzna. Tutaj żołnierze na rozkaz dowódcy opuścili broń. - Widzisz, to tak jak my. Nikt z nas nie pamięta nawet jak się nazywa. Kojarzę tylko wielki wybuch. Potem burza. Miotaliśmy się bez celu, aż pobudziliśmy się z tą cholerną amnezją. Mamy takie same mundury, więc byliśmy prawdopodobnie jednym oddziałem. Trzymamy się teraz razem. Nie wiem co się do cholery stało, ale trzeba się stąd wydostać. Chodźmy do bazy, tam opowiesz co się wydarzyło.- Po tych słowach cała grupa skierowała się w stronę wyjścia. Stalker poszedł za nimi. Wiedział, że w ten sposób jego szanse na przeżycie się zwiększą. Coś wisiało w powietrzu… Rozdział IV – Ręka chirurga. Szedł w milczeniu za dowódcą oddziału. Przyśpieszał co chwila kroku, czując na swoich plecach martwy oddech szpitala. Mijali rzędy blokowisk wyrastających ze skażonej ziemi. Niektórzy nie nazywają tego ziemią. Mówią o niej jak o matce. Jak o wymagającej rodzicielce. Uczy ona swe dzieci. Najlepsza szkoła życia. Otwiera przed nimi nowe możliwości. Daje schronienie przed próżnością świata zewnętrznego. Potrafi im pomóc. Niestety surowo karze. Stawia na szali zamiast cukierka za dobre zachowanie i klapsa za złe, nowe życie albo śmierć. Nie wybacza błędów. Ludzie trafiają tu na własne życzenie. Stąpając po jej terenie podpisujemy pakt. Dla każdego jest on inny. Niektórzy widzą w nim wyrok śmierci. Inni cudowny gest. Lecz wszyscy stają w obliczu jednego. Strachu… Jej gniew jest okrutny. Spowija ona niebieskie niebo krwistą czerwienią. Nakazuje chmurą zsyłać skażone opady. Miesza i mąci w głowach. Rodzi swe dzieci. Przerażające bestie, pozbawione wszelkich uczuć. Służą jej. Są jej oddani. A ona je karmi. Karmi nieostrożnymi, zuchwałymi ludźmi, którzy nie byli godni przebywania na jej łonie. Tak też rozpoczyna się taniec śmierci. Uczestniczą w nim wszyscy. Lecz o tym kto wypadnie z koła obracając się w nicość, zostawiając jedynie pustą skorupę ciała decyduje Zona. Lekki wiatr muskał twarz mężczyzny. Mętnym wzrokiem spoglądał na zachodzące słońce, malowniczo rysujące się na tle żółtych kamienic. Dzień powoli ustępował miejsca swej siostrze- nocy. Oddział mijał ulice. Wszystkie opuszczone. Pozbawione życia. Wokół wznosiły się jedynie betonowe mury. Zdawały się krzyczeć głosem tysięcy mieszkańców. Przepełniał je ból, rozpacz, zwątpienie. Były one świadkiem okropnych wydarzeń mających tu miejsca od przeszło 25 lat. Rozglądał się wokół. Te wszystkie okna, balkony. Widział gospodynię wieszającą kiedyś pranie. Teraz wyrosły tam dzikie krzewy, a w nich może czaić się wszystko. Można znaleźć plecak samotnika, penetrującego okolice, który zdecydował się odciążyć zmęczone plecy. Ciało stalkera, który ukrył się przed pogonią, aby w spokoju strzelić sobie w łeb. Natrafić na kryjówkę mutanta, mogącego w każdej chwili zakończyć marny ludzki żywot. Nikt nie narysował jeszcze przewodnika. Zona jest nieprzewidywalna. Jedyne czego można być pewnym w tym przeklętym miejscu- śmierci. Rozważając tak po godzinie mozolnej wędrówki znalazł się wraz z oddziałem naprzeciw domku. Zbudowany tak jak wszystko dookoła z żółtego betonu stał na niewielkim wzniesieniu, które było pokryte żelastwem naniesionym tu przez płaszcz czasu. Dom sam w sobie sprawiał wrażenie fortecy. W oknach można było ujrzeć worki z piaskiem, lufy ciężkich karabinów maszynowych. Cały parter został szczelnie zabity deskami, a w miejsce drzwi frontowych wmontowana ciężka żelazna płyta. Ściany podziurawione były pociskami. Z pewnością dzięki tej małej fortecy zostało odpartych wiele ataków. Lecz kogo? Kto mógł przypuścić niemal samobójczy najazd na „zamek” obwarowany ze wszystkich stron. Dodatkowym atutem przydatności willi w celach obronnych było jej położenie. Na wzniesieniu widać były dokładnie całą ulicę. Biegła ona na wprost domku. Na kilkanaście metrów przed nim odbijała w prawą stroną oplatając teren posiadłości swym betonowym szlakiem. Zaczęło się ściemniać. Dowódca podszedł do drzwi. Zastukał w nie cztery razy. Dudnienie przeszyło powietrze. Ze środka można było usłyszeć kroki, następnie zgrzyt otwieranego zamka i wrota stanęły otworem. - Jeden żywy- Rzucił dowódca do żołnierza, który uchylił im drzwi. Cała grupa udała się na pierwsze piętro. W środku willa sprawiała wrażenie magazynu broni. W dużych, drewnianych skrzyniach, pękających z przepełnienia składowana była amunicja. W płócienne płachty owinięta była broń różnego kalibru. Głównie radzieckie modele. Na obdrapanych ścianach widać było zaschniętą krew. Dowódca wszedł wraz z oddziałem po schodach na górę. Wszyscy znaleźli się na swoistym tarasie, z którego doskonale było widać zaryglowane wejście. Słońce schowało się za horyzontem. Jeden człowiek z grupy wrzucił do stojącego nieopodal ceglanego kominka, na którym czas wyraźnie odcisnął swe piętno kilka drewienek oraz suchą kartkę papieru. Podpalił całość zapalniczką. Ciepło bijące z ognia momentalnie zalało zbawczą falą zimne mury willi. Rzuciło tym samym światło na zdezorientowane twarze zebranych. Członkowie grupy zdjęli maski przeciwgazowe i kominiarki. Dowódcą oddziału był niewysoki, krepy mężczyzna o ciemno-zielonych oczach. Na jego kwadratowej twarzy dumnie prezentował się sumiasty wąs. Włosy były krótkie, aczkolwiek gołym okiem można było zauważyć, że wymagały ponownego przycięcia. Oparł się głową o ścianę i spoglądając na człowieka, którego właśnie ocalił zaczął rozmowę: - Opowiedz nam co pamiętasz. – Rzucił wysilając się na przyjazny uśmiech. Tutaj mężczyzna streścił całą swoją historię wędrówki przez miasto, pobudki w szpitalu, odnalezieniu tajemnego przejścia i walce z mutantem. - Masz w sobie niezłą odwagę – Ponownie przemówił dowódca. – Sam w tym wariatkowie. Przechodząc obok mieliśmy ciary na plecach, a ty przeczesałeś cały teren. Pewnie jesteś głodny? – Spytał lekko zatroskany. - Tak, jeśli mógłbym prosić. – Skromnie odpowiedział ocalony. - Schowaj swoje maniery do kieszeni. Jesteśmy prostymi ludźmi. To nie żaden bankiet. – Uśmiechnął się przyjacielsko, po czym podał mężczyźnie dwie konserwy, starannie opakowane w srebrne pudełko na których widniały napisy „tuńczyk” oraz „potrawka z dzika”. Dorzucił do tego również swoją manierkę napełnioną wodą. Ocalony rzucił się na produkty. Wszyscy spokojnie czekali aż się posili. - Dziękuję wam. Powiedzcie, gdzie my jesteśmy? – Spytał mężczyzna, ocierając okruszki w kącikach ust, swoim brudnym swetrem. - Nie wiem dokładnie. Tablice informują o Limańsku. Tą samą nazwę mamy w jakimś raporcie. Mieliśmy przy sobie przepustki. Wynika z nich, że jestem kapitanem i nazywam się Kulicki. To nie są przepustki wojskowe. One są inne. Czerwona tarcza na czarnym tle. Cholera wie co robiliśmy przed wybuchem, ale towarzysze mają takie same. Apropo nich to uratowałem Cię wraz z Królikiem, Kostrzynem, Kalmarem, Drigorczukiem i Sapiechą – Podczas wymieniania nazwisk i przydomków, każdy skinął lekko głową. – A ten tutaj, który otworzył to Zachary. Wszystko wiemy z przepustek. Nic nie pamiętamy. Jest z nami jeszcze jeden, lecz został postrzelony. Nikt z nas nie jest lekarzem. Gorączkuje i chyba jego życie niedługo dobiegnie końca. – Streścił niepocieszony dowódca. - Mógłbym zerknąć? – Odpowiedział mężczyzna. Sam nie wiedział dlaczego. Poczuł wewnętrzną pewność. Jakby wiedział co robi. Jakby jakaś odgórna siła, siedząca głęboko w jego umyśle sterowała jego ciałem. - Jasne, jeśli uda Ci się pomóc. Chodź za mną. – Po czym oboje przeszli na korytarz, a następnie do pokoju znajdującego się w lewej części domu. Kulicki cicho otworzył drzwi. W środku, przy ścianie leżała osoba. Owinięta kocem majaczyła. Mężczyzna podszedł. Ukląkł, delikatnie zdejmując nakrycie. Jego oczom ukazały się dwie rany z których pomału sączyła się krew. - Macie nożyce? – Zapytał wyraźnie zaskoczony swoją śmiałością ocalony. - Powinny być, zawołam chłopaków- odpowiedział dowódca, po czym oddalił się na korytarz. Mężczyzna klęcząc przy rannym zaczął go padać. Delikatnie przysunął ucho do jego nosa. Oddech poszkodowanego był równy. Po czasie pojawił się Kulicki wraz z Królikiem i Zacharym. Stali we trójkę obserwując poczynania mężczyzny. Ten sprawnym ruchem rozciął kombinezon. Rany znajdowały się w części brzusznej. Oddzielone były od siebie zaledwie kilkoma centymetrami. Prawdopodobnie końcówka serii z karabinu szturmowego dosięgła jego ciała. - Podajcie mi nóż. – Powiedział pewnie, po czym zaczął wyjmować kule. Spustoszyły one tkanki, lecz na szczęście ominęły ważne narządy. Sprawnymi ruchami mężczyzna wyjął dwa pociski. Wciąż nie wiedział skąd posiada taką wiedzę. Ręce jakby same wykonywały pracę. Czuł się jakby był obiektem poczynań jakiejś obcej siły. Po kilkunastu minutach kule leżały już bezpiecznie na drewnianej podłodze. – Obsikajcie rany. – Powiedział ocalony. - Co proszę? – Zapytał wyraźnie zaskoczony Kulicki. - Obsikajcie, trzeba odkazić zanim wda się zakażenie. – Z pełną powagą powiedział mężczyzna. Po tych słowach żołnierze spełnili jego prośbę. Zajął się formowaniem opatrunku. W jednej ze skrzyń znalazł czysty kawałek białej jak śnieg tkaniny. Rozciął ją nożem, po czym przewiązał otwarte rany na ciele postrzelonego. Po skończonym zabiegu cała czwórka wróciła do towarzyszy w holu. - Skąd wiedziałeś co trzeba robić? – Zapytał wyraźnie zaskoczony dowódca. - Ja nie wiedziałem – Odpowiedział wyraźnie zmieszany. - Ten wybuch ostro namieszał nam w głowach. – Wtrącił się Królik – Cholera wie co robiliśmy przed nim. Jesteś lekarzem? Pewnie tak. Nikt inny z taką sprawnością nie opatrzył by takich poważnych ran. Pamiętasz chociaż jak się nazywasz? Jak na Ciebie wołali? - Niestety nie. Nie wiem o sobie nic. - Nie możesz pozostać po prostu bezimienny – Ciągnął dalej Królik – Zrobiłeś to ze sprawnością chirurga. Właśnie! – Krzyknął, jakby spłynęło na niego oświecenie. – Od teraz będziemy nazywać cię chirurgiem! – Żywo gestykulując wykrzyczał Królik. - Zdrowie naszego doktora. Zdrowie Chirurg! – Ryknął cały oddział, po czym wszyscy zdrowo pociągnęli z butelek wódki, które zdążyli już dawno otworzyć. Mężczyzna czuł się bezpiecznie. Jakby pierwszy raz w życiu. Na nowo, jak małe dziecko doznawał odczuć. Na nowo poznawał świat. Biesiada trwała jeszcze godzinę. Panowała luźna atmosfera. Oddział zdawał się być jakby odcięty od świata. Mury willi opiekowały się nimi, trzymając ich w swym kamiennym uścisku. Chirurgowi zaczęły kleić się oczy. Był zmęczony. Po raz pierwszy mógł zasnąć w ciepłym miejscu, pod kocem, który znalazł w kolejnej ze skrzyń. Usadowił się przy kominku. Położył swój stary, wojskowy plecak pod głowę, nakrył się kocem i obserwował szaleńczy taniec płomyczków goniących siebie nawzajem. Tańczyły one w sposób szczególny. Jakby małe iskierki, każda w swoją stronę pędziła chcąc jak najszybciej dostać się w górę. Jednak było w nich coś zsynchronizowanego. Wszystkie beztroskie, lekkie, pozbawione lęków. Chciał być taką iskierką, która nie zważając na trudy świata harcowała ł pośród żaru palonego drewna. Odpłynął. Zanurzył się w rzece marzeń. Sen przyszedł szybko. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów jak mu się zdawało przyniósł ukojenie, a nie przerwanie bólu. Jego ciało odpoczywało. Umysł bez sprzeciwu oddał się w ręce Morfeusza, roztaczając nad świadomością Chirurga bezkresny szal snu… Rozdział V – Nocne łowy. Nieprzerwana linia snu wciąż przeplatała się z wizjami człowieka pogrążonego o odmętach błogiego spoczynku. Rozluźnione kończyny regenerowały się, jakby wstąpiła w nie nowa siła. Widział miasto. Kolorowe, szczęśliwe schronienie tysięcy mieszkańców. Na wąskich uliczkach pucołowate bachory bawiące się w berka. Niedaleko stały plotkujące mamy i babcie. Jedne wymieniały się przepisami kulinarnymi, inne wychwalały osiągnięcia swych dziatek. Mężczyźni rozprawiali o pracy, dzielili się spostrzeżeniami na temat samochodów, bądź udzielali rad niedoświadczonym w dziedzinie majsterkowania. Wszyscy byli pozbawieni lęków. Przygotowania do święta pracy… Najważniejsze wydarzenie we wszystkich republikach Związku radzieckiego. Stał w tym samym mieszkaniu. Rozpościerał się z niego widok na rozległą ulicę. Była prawdopodobnie jedną z głównych. Na ścianach bloków zostały wywieszone transparenty. Latarnie uliczne zdobiły różnego rodzaju propagandowe karykatury. Na drewnianych przystankach autobusowych można było ujrzeć program uroczystości. A on stał. Patrzył na ludzi gęsto rozsianych pomiędzy alejkami. Wtem zauważył pojazd pancerny. BTR 70. Za nim jechały milicyjne uazy. Wszystkie na sygnale. Kogoś zapewne transportowali. Mieszkańcy również zaciekawili się dziwnym widokiem, lecz po chwili powrócili do swych zajęć. Następnie obraz przemknął jakby w przyśpieszonym tempie. Nastała noc, a potem kolejny słoneczny dzień. Ludzie ponownie wyszli na ulicę. Tym razem nie byli sami. Wojsko oblegało przestrzeń między blokami. Żołnierze nie mniej zdezorientowani od mieszkańców wykonywali swoje obowiązki. Grożąc bronią zaganiali wszystkich to autobusów. Ci którzy się opierali – zostali zastrzeleni. Masakra trwała kilka godzin. Po całej operacji miasto zostało wyludnione. Gdzieniegdzie słychać było jeszcze strzały. Sporadyczne… Następnie wszystko ucichło. Pogrążony w odmętach wspomnień wyszedł na ulice spowite krwią niewinnych mieszkańców. Widział ciała. Kobiet, dzieci, starców, mężczyzn. Nie oszczędzali nikogo. Wtem usłyszał za sobą kroki. Szczęk przesuwanej sprężyny. Odwrócił się. Za nim stał wojak w masce przeciwgazowej. Celował w niego z Kałasznikowa. Nie mógł nic powiedzieć. Chciał uciekać, lecz jego nogi były jakby związane. Podniósł do góry ręce. Wojskowy krzyczał coś o zakazie, po czym wystrzelił. Czuł jak śmiertelny pocisk zagłębia się w jego klatce. Czuł martwe ciepło rozrywające jego ciało. Upadł na ziemię. Kątem oka widział postać oprawcy. Ten podszedł do niego. Ukląkł i zdjął maskę. W tym momencie zaparło mu dech w piersi. Zamiast ludzkiej twarzy potwór miał głowę mutanta z którym nie dawno walczył. Krzyczał. Miotał się… - Chirurg, co jest? – Obudził się. Rozejrzał po pomieszczeniu w celu zidentyfikowania rozmówcy. Przy kominku stał Królik. - Cholera, nie wiem. Sen. Dziwny… - Odpowiedział nieco zmieszany swoim wrzaskiem. - Nie przejmuj się. Ja od momentu wybuchu też miałem okropne sny. Jakby miasto chciało mi coś powiedzieć. – Powiedział przyciszając ton. – Tak czy inaczej chodź ze mną. Potrafisz strzelać?- Zapytał Królik wrzucając kawałek papieru, którym się bawił do ognia. - Ja nie wiem. Na tym placu zastrzeliłem potwora. Miałem wrażenie, jakbym kiedyś robił coś podobnego. – Powiedział Chirurg, odkrywając się. Wstał, rozprostował kończyny. Czuł się wyspany. - No nieważne. Przekonamy się na miejscu. Trzymaj. Nie możesz iść bez broni. – Królik wcisnął do ręki kompana AK-74u i kilka magazynków. Oboje wstali. Zjedli kanapki z kiełbasą, po czym zeszli na dół. – Wszyscy śpią, postarajmy się ich nie pobudzić. – Powiedział, królik rzucając lekki uśmieszek. Przewiesił przez ramię SWD Dragunov i jak najciszej potrafił otworzył żelazne wrota. Wyszli na zewnątrz. Było ciemno. Wiatr smagał ich po twarzach. Uginał też lekko gałęzie drzew. Cały świat przykryty był mrokiem. Z oddali dochodził dźwięk harcujących świerszczy. Chłód przeszył ich na wylot. Nieco zziębnięci udali się w stronę ulicy. Pomału schodzili z niewielkiego wzniesienia na którym wybudowany był dom. Przyglądali się otoczeniu, jakby oczekiwali ataku. Wchodząc na betonową ścieżkę, wciąż mijali drzewa, które swym naturalnym naporem potrafiły rozbić asfalt, zaznaczając własne terytorium. Po kilku minutach marszu doszli do bramy. - A teraz cicho i za mną.- Rzucił szeptem Królik, po czym zagłębił się w ciemności wyrwy, wybudowanej w jednym z bloków. Chirurg ruszył za nim. Stąpał po szarych płytach chodnikowych jak najciszej potrafił. Przeszedł przez bramę. Znaleźli się na osiedlu otoczonym z trzech stron długimi czteropiętrowymi blokami. Każde okno zdawało się bacznie obserwować ich poczynania. Plac pomiędzy blokami był cały porośnięty, jakby ktoś zdecydował się zasadzić las w środku metropolii. Stanął za Królikiem, który bacznie obserwował gęstwinę. Spojrzał na Chirurga, po czym kiwnął głową. Ruszyli. Odbili w prawą stronę. Szli blisko ściany, co chwila nerwowo spoglądając w „dżunglę”. W pewnym momencie, żołnierz skręcił na klatkę. Oboje weszli do środka, cicho zamykając drewniane drzwi. Znajdowali się na obszernej klatce schodowej. Prosto prowadził korytarz prawdopodobnie do drugiego wejścia. Przez chwilę stali w miejscu nasłuchując. Po chwili wyczekiwania ruszyli schodami do góry. Pokonywali schodek za schodkiem, lekko dusząc się kurzem, który uniósł się w powietrze w wyniku ich ruchu. Chirurg ściskał chłodną rękojeść swojego karabinu jak najmocniej potrafił. Weszli na pierwsze piętro. Trzy mieszkania. Cisza i spokój. Kontynuowali podróż na górę pokonując kolejne schody. Ścieżka na górę oplatała w kwadracie szeroką wyrwę z której można było obserwować dół. Powoli posuwając się ku górze stawali się coraz bardziej spięci. Słyszeli ciche szmery dochodzące z zewnątrz. Ich własny strach bawił się z nimi roztaczając wizję śmierci przez coś co z pewnością znajdowało się w gęstwinie. Zimny pot wstąpił na czoło chirurga. Starał się być opanowany. Wreszcie wraz z kompanem dotarł na samą górę po wijącej się ścieżce schodów. Podeszli do szerokiego okna. Było ono na równi z koronami drzew. W środku puszczy dokładnie było widać błyski. Jakby jakiś przedmiot rytmicznie podskakując, rzucał swój blask na skażony teren. - O to chodzi kolego. Chciałem zabrać ten dziwny przedmiot. Niestety w tej cholernej gęstwinie coś siedzi. Byłem tu dwa dni temu, ale usłyszałem przeraźliwy ryk. Włosy mi się zjeżyły i zacząłem spieprzać jakby ktoś próbował mi wsadzić kij w dupę. Musimy to zlikwidować. Samemu jest ciężko. Ja będę cię naprowadzał. Ty wystrzelisz. Nie martw się. Luneta ma wbudowany noktowizor. Przełącz tą małą wajchę i ciemność zabłyśnie zielonym światłem. – Streścił Królik, po czym wcisnął kompanowi swój karabin snajperski. Chirurg z lekkim zmieszaniem chwycił podany przedmiot. Oparł swoje AK o ścianę. Przez chwilę lustrował wzrokiem małą radziecką armatę. Rozłożył nieśpiesznie dwójnóg na drewnianej framudze okna. Postawił na nim karabin. Przełączył wajchę i spojrzał przez lunetę. Dzięki niej widział w ciemności doskonale. Dziwny przedmiot rzucał nieco oślepiające światło, lecz to nie przeszkadzało. Wypatrywał w gęstwinie sprawcy ryków. Nie widział nic niepokojącego. - Widzisz coś Królik? – Zapytał. - Na razie nic. Obserwuj teren, gdzieś musi być. – Odpowiedział zdeterminowany. Mijały minuty przesycone odgłosami nocnego koncertu świerszczy. Zdawały się nie zwracać uwagi na śmiertelne niebezpieczeństwa dookoła nich. Chirurg przeczesywał za pomocą lunety cały teren. Co prawda wiele drzew i krzewów przesłaniało mu czysty widok na plac, lecz z pewnością duża cześć była w zasięgu jego wzroku. Cisza i spokój. Jakby miasto oraz jego przerażający mieszkańcy spali. Nic zdawało się nie zakłócać sielskiej atmosfery, o ile taka może panować w tym opuszczonym miejscu. Zerwał się porwisty wiatr. Ciemne, burzowe chmury przesłoniły niebo, odcinając Limańsk od jasnego blasku księżyca i gwiazd. Niebo zabłysło. Przecięła je złowroga błyskawica. Kilka sekund i grzmot. Na ziemie spadły pierwsze krople deszczu, których intensywność narastała z każdą sekundą ich wędrówki po ciemnym niebie. Wiatr wyginał korony drzew, jakby były jego zabawkami. Potężne sosny, brzozy i dęby bez oporu poddawały się jego szaleńczej zabawie. Lecz oni niestrudzenie stali w oknie obserwując plac. Wiatru huczał i wpadał na klatkę schodową kontynuując swój taniec. Krople deszczu odbijały się od zimnej lufy karabiny. Gromy coraz częściej przecinały niebo. Złowieszczy pejzaż obudził niepokój w sercach snajperów. Mieli wrażenie, że Zona odkryła ich zamiary. Nie chciała dopuścić do zabrania jednego ze swoich skarbów. Chciała go bronić wszelkimi możliwymi sposobami. Czuli, że nie są tu mile widziani. Jednak trwali. Jak skały na brzegu opierające się sztormowi, tak oni opierali się zabójczej furii strefy. - Chirurg! Na lewo, zaraz przy wraku auta! – Krzyknął Królik, klepiąc kompana w ramię. - Widzę. – Krótko odpowiedział, po czym wycelował. Żołnierz miał rację. Zauważył tam bestię. Urządziła sobie legowisko pod starym, przewróconym na bok Uazem. Dopiero teraz cała postać wytworu zony była widoczna. Chirurgowi zmroziło krew w żyłach. Długi, prawie trzymetrowy korpus, który kształtem nie przypominał żadnego organizmu żywego. Był on po prostu breją narządów wewnętrznych i mięsa, szczelnie zbitego w odrażającą kupkę. Z korpusu, pod różnymi kątami wystawały, dwie długie kości. Twarz, a właściwie pysk mutanta, przyprawiał o mdłości. Owłosione czoło jakiegoś zwierzęcia, niżej otwór gębowy, wokół którego wiły się długie, czerwone, poskręcane nici. Nie wiadomo z czego były zrobione, lecz wypływała z nich żółta maź. Najbardziej przerażający był jednak sposób poruszania się bestii. Pokonywała ona odległości za pomocą ludzkich rąk. Oderżnięte od ramienia, wetknięte były niedbale w mięsną masę. Całe podziurawione i zakrwawione, poruszały się przemieszczając korpus potwora. - Co to kurwa jest?! – Krzyknął wyraźnie przerażony Chirurg. - Ja pieprze… - Wykrztusił z siebie zmieszany Królik. – Nie ważne. Zabij to cholerstwo! – Krzyknął, jakby wróciła mu wewnętrzna pewność siebie. Chirurg, wycelował. Jego serce biło szybko. Starał się uspokoić oddech. Wziął wdech. Zamknął na chwile oczy. Odnalazł w sobie spokój. Krople deszczu odbijające się od jego twarzy przestały mu przeszkadzać. Błyskawice harcujące po niebie i żarzące się jak pochodnie nie sprawiały na nim wrażenia. Nie słyszał dudniącego wiatru. Świat jakby zwolnił swój bieg. Otworzył prawe oko przystawiając je do lunety. Nie słyszał nic. Nie czuł nic. Był skupiony. Wziął głęboki wdech. Wypuścił miarowo powietrze nosem wstrzymując oddech. Położył palec na stalowym spuście. Przycisnął broń do ramienia. Przeraźliwa sylwetka potwora była wyraźnie widoczna na tle celownika. W myśli zmierzył odległość. Jakieś trzysta metrów. Siny zachodni wiatr. Krzyżyk w celowniku przesunął nieco w lewo. Nie wiedział skąd, ale miał wrażenie, że tak właśnie powinien zrobić. Znajdował się lekko obok głowy mutanta. Czuł w sobie, że pocisk może przelecieć lekkim łukiem. Wypuścił do końca powietrze z płuc. Czuł jak bije jego serce. Powoli, nieśpiesznie przerzucało kolejny litr krwi. Nieco mocniej oparł palec na spuście i wystrzelił. Odgłos wyrzucanego pocisku zmieszał się z rykiem rozszalałej burzy. Jakby stanowiły jedność. Lufa plując ogniem, wypuściła ze swojego matczynego objęcia brązową kulę. Przecinała ona krople deszczu. Leciała w dół chcąc zagłębić się w ciele przeraźliwej bestii. Pokonała trzysta metrów i ulokowała się dokładnie w prawym oku mutanta, rozrywając jego czaszkę na pół. Krew, a raczej śluz z nią pomieszany obryzgał maskę auta przy którym potwór miał legowisko. Breja została szybko spłukana przez wodę. Potwór wydał z siebie dziki ryk. Wydobył się on bezpośrednio z tchawicy, gdyż spora część głowy mutanta, była właśnie zmywana z maski Uaza. Zachwiał się i runął cielskiem na ziemię wyrzucając ze swojego obrzydliwego ciała kolejne litry krwi. W tym momencie do Chirurga ponownie zaczęły docierać bodźce. Oddech stawał się szybszy. Serce biło jak oszalałe. Odsunął się od okna, opierając o ścianę. Karabin upadł na kamienną posadzkę. Jego organizm pomału dochodził do siebie. Spojrzał na towarzysza. Napotkał jego wzrok. Był pełen podziwu. - O cholera, Chirurg. Ty byłeś snajper…- Nie zdążył dokończyć, gdyż klatkę schodową przeszył potworny ryk. Kompani rzucili Się do poręczy spoglądając w dół. Zauważyli sylwetki pięciu potworów. Podobne do tych, które oblegały tereny dookoła szpitala psychiatrycznego. - Dołem nie możemy. – Rzucił szybko Chirurg. - Tu jest drabina na dach. Postaram się otworzyć właz. Zatrzymaj ich. – Powiedział Królik, po czym wcisnął mu do ręki dwa granaty odłamkowe. Zarzucił na plecy swoją snajperkę, po czym wszedł na drabinę i zaczął majstrować przy tytanowej kłódce oddzielającej ich drogę ucieczki. Chirurg stanął na schodach. Wycelował ze swojego AK-74u w dwójkę potworów która była już na drugim piętrze. Wypuścił serię kilkunastu pocisków. Większość z nich zagłębiła się w beton, lecz kilka dosięgło korpusu mutanta. Ten zaskowyczał przeraźliwie, lecz nie przeszkodziło mu to w kontynuowaniu wędrówki. Mężczyzna broniąc schodów na czwartym piętrze wypuszczał w idące w ich stronę potwory kolejne serie. W magazynku skończyła się amunicja. Wyciągnął z plecaka kolejny. Naładował broń, po czym dalej prowadził ogień zaporowy. Dwie bestie padły na ziemię, zalewając kamienną podłogę posoką. Trzy z nich wciąż posuwały się do góry. Chirurg wyciągnął granat. Naciągnął zawleczkę, po czym rzucił ładunek na trzecie piętro. Zakrył uszy. Głośny wybuch poruszył ścianami. Schody na których stał zadrgały. Spojrzał w miejsce wybuchu. Było tam pełno kończyn i wnętrzności goniących. Jeden mutant pozostał żywy. Bez nóg oraz bez jednej reki z twarzą podziurawioną odłamkami, czołgając się usiłował dopaść stalkera. Gdy był już blisko, ten z całej siły kopnął okaleczonego potwora w twarz, po czym, wypuścił w jego stronę połowę magazynka. Pociski zagłębiły się w ciele, dziurawiąc je jak sitko. Odetchnął z ulgą. Jego radość nie trwała długo. Powietrze ponownie przeszył dziki skowyt. Spojrzał na dół. Zauważył krępą postać, o ludzkiej budowie. Skóra potwora była brązowo niebieska. W miejscu otworu gębowego znajdowały się macki. Nagle mutant jakby rozpłynął się w powietrzu. Zaniepokoiło to Chirurga. - Królik! Ile jeszcze?! Jakiś stwór nagle rozpłynął się w powietrzu. – Krzyknął do towarzysza. - O kurwa, to pijawa. Rzuć granat i kiedy usłyszysz kroki, strzelaj. Ja prawie skończyłem! – Również krzykiem odpowiedział żołnierz. Chirurg wyjął z kieszeni kolejny, ostatni już granat. Scisnął go mocno, po czym czekając kilka sekund rzucił na drugie piętro. Kolejny wybuch. Ze ścian posypał się tynk. Lecz zaraz po nim dało się słyszeć ryk i złowieszcze sapanie. - Dobra, otwarte, chodź tu szybko! – Powiedział żołnierz. Obrońca schodów, rzucił się w stronę włazu. Zaczął wchodzić po stalowej drabince, jednak coś chwyciło go za nogę i pociągnęło w dół. Uderzył głową o posadzkę. Był oszołomiony. W tym samym momencie zauważył przed sobą dwa, wielkie, świecące się oczy. Potwór zmaterializował się. Uderzył stalkera w klatkę piersiową. Ten jak Kukiełka poleciał na ścianę. Uderzył o nią plecami. Jego broń, była już na dachu. Rozejrzał się po obszernej klatce schodowej. Nie widział nic po za drzwiami prowadzącymi do mieszkań i odchodzącą od ścian pożółkłą farbą. Nastąpiła cisza. - Szybciej, biegnie ich tu więcej! – Usłyszał krzyk towarzysza. Znajdował się na półpiętrze. Ruszył ponownie w stronę włazu, lecz znajdując się blisko niego, coś ponownie pociągnęło go za nogę. Upadł, poczuł na sobie obślizgłe ciało potwora. Ponownie ukazał się jego oczom. Twarz mutanta była kilka centymetrów od jego. Ryknął po czym macki, na jego otworze gębowym oplotły twarz Chirurga. Zauważył setki drobnych, ostrych jak brzytwa zębów. Macki potwora wbiły się w jego policzki. Czuł jak przebijają jego skórę. Miał wrażenie jakby potwór coś z niego wysysał. Zebrał w sobie wszystkie siły, złapał atakującego za szyję, po czym cisnął jego głową o metalowe barierki. Niestety wciąż znajdował się w przeraźliwym uścisku, silnych, zmutowanych rąk potwora. Przypomniał sobie o starym Makarovie, którego znalazł na dnie laboratorium. Miał go w kieszeni. Wyciągnął pistolet. Przeraźliwy uścisk, zabierał mu powietrze. Zaczął się dusić. Krew napłynęła mu do mózgu. Fakt ten wykorzystał potwór, robiąc w jego twarzy kolejne dziury, z których wysysał krew. Przezwyciężając swoje słabości, Chirurg przystawił do głowy potwora pistolet. Nacisnął spust. Wypalił trzy razy. Uścisk zelżał. Spływała teraz na niego krew mutanta, wydostająca się z dziury po pociskach. Zrzucił z siebie ciało, po czym wdrapał się na dach. Królik pomógł mu wejść, po czym zamknął właz. Twarz mężczyzny zalana była krwią. Zarówno mutanta, jak i jego własną, która wciąż obficie ciekła z dziur wykłutych przez macki. Stanęli na dachu bloku. Nastawał poranek. Słońce nieśmiało wychylało się na wschodzie oświetlając ponury krajobraz zamkniętej strefy. Przebijało się przez niebezpieczne ulice, ogrzewając swym ciepłem zmarznięte ciała. Burza ustała. Ustąpiła miejsca dniu. Burzowe chmury tak szybko jak się pojawiły, tak szybko zniknęły. Stali na dachu nie mówiąc nic. Patrzyli jedynie na siebie. - Krwawisz. – Powiedział zatroskany Królik, po czym dał Chirurgowi kawałem czystego materiału. Ten przetarł twarz i oczy. Odetchnął z niemałą ulgą. Spojrzeli na rzędy blokowisk, malowniczo prezentujących się na tle wschodzącego słońca. Obaj byli zmęczeni. - Jak zejdziemy? – Zapytał Chirurg. - Poszukamy zejścia na inną klatkę, tamtędy uciekniemy. – Niestety, królik nie dokończył, gdyż właz, który przed chwilą zamknął wyleciał z impetem z zawiasów. Z dziury wydostała się zdeformowana postać porośnięta kwasowymi bąblami, za nią kolejne i kolejne. Z otworu wyszło również kilka pijawek, które widząc wędrowców od razu rzuciły się w ich stronę. W świetle dnia ich kamuflaż nie zdawał się na wiele, gdyż obślizgłe ciała odbijały od siebie promienie słoneczne. Kompani otworzyli ogień. Chirurg przecinał powietrze seriami, ze swojego AK, zaś Królik usiłował pojedynczo eliminować nadchodzących wrogów. Tak strzelając i broniąc swoich pozycji, cofali się. Po kilkudziesięciu metrach, gdy skończyła im się amunicja, a cały dach obłożony był ciałami mutantów dotarli nad przepaść. Z włazu wychodziły kolejne bestie. Każda straszniejsza i bardziej odrażająca od poprzedniej. Słońce świeciło im w oczy. Widzieli jak mutanty posuwają się w ich stronę. - Co robimy?! – Krzyknął przerażony Królik.- Na drzewo! – Odpowiedział Chirurg rozglądając się dookoła. Obok kamienicy na której się znajdowali wyrastała sporych rozmiarów lipa. Z dachu można było na nią skoczyć, a potem próbować zejść na ziemię. Nie mieli wyboru. Potwory były coraz bliżej. Towarzysze w mgnieniu oka skoczyli na drzewo. Oboje złapali się zmęczonymi rękoma, grubych konarów lipy, strącając podczas skoku kilka gałęzi oraz żółtych, jesiennych liści. Spojrzeli na dach. Potwory rycząc głośno stanęły na krawędzi, lecz nie odważyły się skakać za nimi. Towarzysze pomału schodzili na dół. Znaleźli się na ziemi. - Wracajmy do bazy – Powiedział Królik. Oboje udali się w stronę bezpiecznego domu. Mijali kolejne blokowiska, które jak warzywa w ogródku posadzone były w równych rządkach. Słońce rzucało na ich zmęczone, brudne twarze cień nadziei. Szli w milczeniu uważając na każdy zakamarek, na każdą uliczkę. Tak oto skończyły się nocne łowy… Rozdział VI – Na barykady towarzysze! Słońce w pełni oświetlało ziemię, gdy dwóch łowców przekraczało żelazne wrota kamiennej willi. Niemalże od razu, w progu zaatakował ich wąsaty kapitan. - Gdzie wy do cholery byliście?! Chirurg, twoja twarz! Idź lepiej ją przemyj, a ty Królik zostajesz i zaraz masz mi opowiedzieć gdzie byliście. – Syczał Kulicki. Podczas, gdy Królik streszczał dowódcy wydarzenia mające miejsce w nocy, Chirurg poszedł na piętro, aby obmyć zakrwawioną twarz. Wszedł do pomieszczenia, które niegdyś było łazienką. Wyłożona była błękitnymi, dziurawymi kafelkami, na których widniał szary płaszcz kurzu. Na wysokich stosach piętrzyły się skrzynie, w których znajdowało się wiele czerwonych apteczek oraz bandaży w papierowych opakowaniach. Zauważył tam również wiele niewysokich, brązowych buteleczek, które nie były opisane. Zawierały one kilka rodzajów płynów. Mężczyzna nie przejął się nimi i podszedł nieśpiesznie do lustra zawieszonego na drzwiach starej, drewnianej szafeczki. Spojrzał w nie i oniemiał na chwilę. Miał wrażenie jakby widział obcą osobę. Nieco długie włosy w kolorze ciemnego blondu opadały na zakrwawioną twarz cienkimi falami. Błękitne oczy, bystro wpatrujące się w nieco zabrudzone lustro. I kilkudniowy zarost. Twarz mężczyzny była pociągła. Jego krzaczaste brwi lekkim półkolem otaczały sporych rozmiarów oczy. Prosty nos, na którym również można było ujrzeć zakrzepłą krew górował nad wypukłościami całej twarzy. Chirurg nabrał w ręce wody z pobliskiego baniaka, po czym przepłukał całą twarz. Lodowata woda, wymieszała się z krwią, spływając do dawno już nieczynnego ścieku. Przetarł twarz jednorazowym ręczniczkiem. Otworzył pojemną apteczkę, z której wygrzebał igłę, nić chirurgiczną oraz buteleczkę spirytusu. Nie myśląc długo zabrał się do zszywania otwartych ran po ataku mutanta. Ręce drżały mu z bólu, lecz po pół godzinie wszystkie rany były już pozaszywane. Korzystając z okazji, wymienił również opatrunki na rękach, na których widniały strupy po pazurach mutanta w szpitalu psychiatrycznym. Po zakończeniu całej operacji wyszedł na taras, który za dnia oświetlały jasne promienie słońca. Przesłaniając lekko oczy podszedł do dowódcy oraz swojego kompana, którego twarz dopiero teraz w pełni zauważył. Poprzedniej nocy wciąż otępiały i senny nie zapamiętał dokładnie rysów jego twarzy a na łowach miał naciągniętą czarną jak smoła kominiarkę. Królik miał stopień porucznika. Z tego, o czym później dowiedział się Chirurg był on snajperem oddziału. Niewysoki, dobrze zbudowany. Miał około trzydziestu lat. Jego krótko przystrzyżone włosy i brak zarostu nadawały jego głowie kształt jajka. Pocieszny, chytry uśmieszek harcował w kącikach wąziutkich ust. Spojrzał na gościa, po czym puścił mu oko. - Królik opowiedział mi o waszej nocnej wyprawie. Dobrze, że pogoniliście tego samotnika. Nie mam pojęcia, czemu majstrował przy wrotach. – Bez emocji powiedział Kulicki. – Acha, i uważaj na drzewa. Gałęzie jak sam się przekonałeś są tu ostre jak brzytwy. – dodał, po czym zaniknął za pobliskim narożnikiem. Chirurg i Królik usiedli pod jedną ze ścian. - Przepraszam, że naraziłem cię na takie niebezpieczeństwo. Na dodatek nie przynieśliśmy tego dziwnego skaczącego przedmiotu. – Zagadał wyraźnie rozżalony żołnierz. -Nie przejmuj się, sam zdecydowałem się iść. Może następnym razem to zabierzemy – Stwierdził Chirurg rzucając w stronę towarzysza przeciągły uśmiech, który na tle twarzy pooranej bliznami i świeżymi ranami wyglądał jak uśmiech seryjnego mordercy. – Powiedz mi co teraz zrobimy? Nie możemy przecież siedzieć w bazie cały czas. W końcu zabraknie jedzenia, a nie wiemy nawet dokąd się udać. – Rozprawiał mężczyzna z wyraźnym zamysłem w głosie. Bawił się on swoją niezniszczalną zapalniczką, próbując ją jak najszybciej otworzyć i odpalić, jak to robili rewolwerowcy na dzikim zachodzie ze swoimi pistoletami. - Kapitan, próbuje nawiązać z kimkolwiek łączność drogą radiową. Niestety nie działa. Linie są ciągle zakłócane, jakby coś blokowało swobodne przesyłanie fal – Relacjonował rozgoryczony Królik – pozostaje nam jedynie prowadzić zwiady w tym dziwnym mieście. Szpital przy którym cię znaleźliśmy znajduje się na południu. Poza tobą nic więcej nie zlokalizowaliśmy. Zbadaliśmy też wschodnie tereny. Nic, poza upiorną fabryką chemiczną. Nawet nie mieliśmy odwagi wejść do środka. Cholera wie co tam grasuje. – Skwitował, popijając spory łyk wódki. Chirurg chciał odpowiedzieć, lecz w tym samym momencie powietrze przeciął świst wystrzału. Kula zagłębiła się w suficie, z którego posypał się szary tynk. Towarzysze zerwali się na równe nogi. Pobiegli w stronę schodów. Wyglądali kapitana. Na dole zauważyli jedynie Zacharego, który trzymał na swoich kolanach martwe ciało żołnierza. Z rany na piersi sączyła się krew, zalewając ręce Zacharego czerwienią. Zmarłym był kapitan Kulicki. W między czasie odgłosy wystrzałów nasiliły się, zalewając willę gradem pocisków. Widząc dwóch zdezorientowanych towarzyszy, Zachary delikatnie położył ciało zmarłego na kamiennej posadzce, po czym podszedł do nich. - Pociski przeciwpancerne z jakieś snajperki wysokiego kalibru. Przeleciały przez cegły i zabiły kapitana. Atakuje nas jakaś banda w szarych kombinezonach. Mają wielu snajperów. Pomału otaczają budynek. Cholera jedna wie czego ci idioci chcą. Chłopaki zasypują ich seriami z PKM-u, ale nie mogą się za bardzo wychylać. Królik, ty jesteś porucznikiem, a więc najwyższy stopniem. Przejmujesz dowodzenie. – Rzucił krótko żołnierz, po czym zastygł w bezruchu na tle oszalałej burzy pocisków. - Zachary, biegiem do PKM-u w lewym oknie, Chirurg bierzesz Dragunova i osłaniasz kaprala. Ja idę na prawo do chłopaków.- Wciąż nieco oszołomiony wydawał rozkazy Królik. Gdy wszyscy znaleźli się na górze, rozpoczęła się regularna bitwa. Dwa ciężkie karabiny maszynowe zasypywały atakującą piechotę gradem pocisków. Co jakiś czas padał kolejny żołnierz atakujących, którego ciało zostało rozerwane przez zabójczą burzę kul. Wrodzy snajperzy ostrzeliwali ufortyfikowane pozycje, sprawiając, że większość pocisków wystrzelona przez oddział była jedynie ogniem zaporowym. Nieprzyjaciel podchodził coraz bliżej willi, kryjąc się za metalowymi szafami, wózkami, wozami i różnego rodzaju śmieciem, który gęsto porastał zbocza wzgórza, nad którym, jak bogini górowała żółtawa willa. Chirurg w biegu zabrał swój plecak, na zapas włożył do niego kilka apteczek, pistolet maszynowy- skorpion, znaleźny pistolet Makarowa oraz kilkanaście magazynków do powyższych broni. Przez ramię przewiesił karabin snajperski i w biegu, dysząc ze zmęczenia wpadł do pokoju, w ło którym znajdowało się okno z karabinem maszynowym. Stanowisko obsadzał Zachary, kryjąc się co chwila za barykadą ułożoną z worków z piaskiem na murowanej okiennicy. Kule przecinały powietrze zagłębiając się w suficie i ścianie za obrońcami. W rogu pomieszczenia leżał ranny żołnierz. Nie zwracał uwagi na szalejącą nawałnicę kul i odłamków, pogrążony w błogim śnie. Chirurgowi przez głowę przeszła myśl, że być może nie żyję, lecz miarowe unoszenie się jego klatki piersiowej, wcale na to nie wskazywało. Wychylał się co chwila z okna rażąc nadciągających z północy nieprzyjaciół cielnie wystrzelonymi pociskami. Słońce zalewało jasnymi promieniami miejsce zmagań zdając się być niezwykle daleko od ludzkich zatargów. Dachy bloków i kamieniczek, jak zwykle zastygały w bezruchu, obserwując bitwę. Trwałą ona w najlepsze. Obie strony nie zamierzając ustąpić wysyłały w swoją stronę, setki morderczych pocisków. W pewnym momencie Chirurg zauważył jak spory kawałek ściany spada na głowę pogrążonego we śnie żołnierza. Doczołgał się w jego stronę i zerknął otwartą ranę z której obficie ciekła krew. Lecz kiedy próbował go dotknąć, ten nagle odwrócił się w jego stronę, szeroko otwierając oczy, złapał dłoń doktora, po czym wcisnął do niej PDA. - Przyda ci się. – Wycedził przez zęby, po czym ponownie pogrążył się we śnie. Zdezorientowany mężczyzna przez chwilę wpatrywał się w ścianę. Z odrętwienia wyrwał go widok krwi, która dużym rozbryzgiem pokryła żółtą, podziurawioną pociskami ścianę. Obejrzał się za siebie. Zauważył ciało Zacharego. Miał przestrzeloną głowę. W środku zagotował się w gniewie. Wydał z siebie ryk, po czym nie przerywając go chwycił rękojeść karabinu. Wypuścił z niego ciągłą serię. Czuł jak wystrzelone przez wrogów pociski, swym ciepłem oraz pędem smagają jego włosy i uszy. Żaden na szczęście nie trafił. Furia została przerwana głośnym, wybuchem, który poruszył posadami domu. Chirurga odrzuciło na pobliską ścianę. Uderzył w nią plecami, po czym upadł na ziemię. Wciąż był przytomny, lecz zdezorientowany. Słyszał natarczywy pisk, którego źródło było gdzieś w jego głowie. Tumany kurzu spowiły pomieszczenie oraz przestrzeń na zewnątrz budynku. Dusząc się i kaszląc wyszedł z pokoiku na korytarz. Miejsca, w którym niegdyś znajdował się taras nie było. Za to dostrzegł w nim wielką dziurę. Dopiero teraz uświadomił sobie, że wróg podłożył pod fasady willi materiały wybuchowe, które wysadziły całą prawą część domu. Widział mężczyzn odzianych w szare kombinezony z wewnętrznym termo obiegiem, którzy przez wyrwę w ścianie dostawali się do środka. Krzyknął nawołując towarzyszy. Odpowiedziała mu jedynie seria z karabinu, która przeleciała tuż nad jego głową. Wciąż lekko się zataczając powrócił do pokoiku. Ukląkł przy śpiącym żołnierzu. Potrząsając nim i krzycząc próbował wybudzić go z transu. Lecz ten leżał. Jego pierś wciąż unosiła się w miarowym oddechu. Na twarzy można było dostrzec błogi uśmiech. Przez kilka chwil Chirurg usiłował go obudzić, lecz gdy usłyszał głosy napastników, porzucił ten pomysł. Teren wokół „fortecy” wciąż osaczały gęste tumany kurzu. Korzystając z tego, podbiegł do okna. Spojrzał w dół. Kilka metrów. Wewnętrzny głos nakazywał mu skoczyć. Lekko się zawahał, niespokojnie kalkulując wysokość, lecz gdy głosy napastników dobiegały już z korytarza za pokojem, odsunął się z krawędzi. Upadł na niską trawę porastającą pagórek. Czuł jak coś lekko przestawia mu się w kostce. Kulejąc tak, gnany lękiem i obawą o własne życie udał się w stronę gęstych zarośli, które wyrastały z asfaltu po wschodniej części pagórka. Ich szerokie gałęzie porosłe żółtymi liśćmi, aż zachęcały do schronienia się w ich gęstwinie. Gdy Chirurg dotarł do krzaków, zaczął się czołgać pomiędzy ich korzeniami, unikając w ten sposób wzroku wrogów. Ponownie poczuł się niebezpiecznie. Upiorne miasto pochłonęło kolejne istnienia ludzkie. Czuł na karku cichy szept śmierci. Krążył nad gęstymi liśćmi krzaków, jakby go wypatrując. Wysłannikami tej śmierci byli tajemniczy żołnierze, którzy przypuścili szturm na willę, a niedługo z pewnością rozpoczną poszukiwania zbiegłego. Goniony tak własnymi obawami czołgał się w stronę długiego bloku stojącego ukośnie do asfaltowej drogi oplatającej niedawną bazę. Gdy przeszedł już poza bramę wejściową osiedla, wstał i schronił się w jednym z mieszkań. Rozciągał się z niego doskonały widok na niewysoki pagórek na którym rozegrała się bitwa. Wyjął ze swojego plecaka lornetkę. Przystawił ją do okiennicy i zaczął obserwować nieprzyjaciół. Ci przeszukawszy cały budynek wyciągali na zewnątrz ocalałych. Było ich trzech. Z okien pozostali wyrzucali ciała zmarłych. Chirurg widział jak wyrzucają również śpiącego. Pewnie już nie żył. Dokładnie lustrował twarze zabitych i ocalałych. Coś tknęło go w środku. Nie było wśród nich Królika. Chcąc się upewnić, jeszcze raz dokładnie przyjrzał się poległym i ocalonym. Nie było go wśród nich. Poczuł w sercu pewną radość i ulgę, która szybko została stłumiona odgłosem wystrzału. Rozpoczęła się egzekucja ocalonych. Trzy celne strzały z AK-74 rozłupały głowy żołnierzy, których ciała bezwładnie osunęły się na ziemię. Poczuł jak ogarnia go nieopisana złość i rozpacz. Ci ludzie, jeszcze wczorajszego poranka uratowali mu życie. Teraz leżeli martwi, pod nogami tajemniczych zabójców. Chirurg, odwrócił się od okna i oparł o ścianę. Wpatrywał się w przewrócone zdjęcie małego dziecka, stojące w ozdobnej srebrnej ramce, na zakurzonej komodzie. Słońce dziarsko zalewało promieniami wnętrze mieszkania jak i całą czarnobylską strefę. Niegdyś szczęśliwe miasto, żyjące spokojem i ukojeniem mieszkańców, mogącym schronić się w ogrzewanych murach bloków, domów i kamienic. Dziś obraz nędzy i śmierci. Wynędzniałe kamienice, ziejące pustką. Stworzenia przyprawiające o odrazę. Krew i martwe ciała pogrążone w otępieniu wiecznego snu. Tak leżały na zgliszczach wielkiej idei przyszłości. Miasta spokoju i szczęścia, które wraz z niezniszczalnym socjalizmem miało przetrwać tysiące lat… Rozdział VII – By iść naprzód… Tykająca wskazówka starego zegara wydawała z siebie lekki trzask. Przeplatał się on z niespotykaną ciszą martwego miasta, starając się dotrzeć w najgłębsze zakamarki ludzkiego umysłu. Chirurg nie spał. Siedział w niewielkim mieszkaniu usytuowanym na czwartym piętrze żółtawej, sypiącej się już kamienicy. Gwiazdy jasnym blaskiem zalały ciemne zakątki nieba, rzucając nieśmiały cień na płaskie dachy bloków. Mężczyzna siedział na drewnianym krześle i wpatrywał się w pustą okiennicę próbując dostrzec jakiś znak. Tak zamyślony analizował swoje położenie. Uciekł przed prześladowcą. Jedyne bezpieczne miejsce, które znał legło w gruzach. Żołnierze będący w podobnym położeniu do niego nie żyją, a po ulicach panoszą się tajemniczy wojownicy w szarych kombinezonach. Jedna myśl jednak nie dawała mu spokoju. Jedynie ona dręczyła go, drażniąc jak mały kamyczek w bucie, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Wśród zabitych nie było jego nowego przyjaciela- Porucznika Królika. Czuł w sercu pewną radość, że może się spotkają. Że uda im się razem pomścić śmierć towarzyszu, lub uciec. Po prostu uciec z tego przeklętego miejsca przepełnionego bólem i śmiercią. Chirurg siedział oparty o ścianę z której jak wąż zwisała odklejona, beżowa tapeta. Stukał niespokojnie palcami w stół, wygrywając melodie zgodnie z rytmem muzyki świerszczy, urządzających monotonne koncerty każdej nocy. Położył na nim swój karabin snajperski. Czuł, że dotyk drewnianej kolby i chłód stali nie są mu obce. Czuł, że gdzieś w środku nie raz słyszał okropny ryk wystrzału. Czuł że rzadko pudłował. Z zamyślenia wyrwało go ciche, ledwo słyszalne piknięcie. Zastygł w bezruchu. Jak mógł zapomnieć? Podczas bitwy śpiący żołnierz dał mu PDA. Pstryknął palcami, po czym wyciągnął z bocznej kieszeni starego plecaka, białe, nieduże urządzenie. Spojrzał na ekran. Był lekko zakurzony oraz poplamiony jakimś sosem, lecz po wciśnięciu przycisku „Power” ukazał jego oczom całą mapę miasta. Były na niej bardzo dokładnie naniesione różnego rodzaju punkty. Niemy blask wyświetlacza, rzucał światło na jego pooraną bliznami oraz pozaszywaną twarz. Chirurg głodny informacji chłonął mapę jak stalker rzucający się na kiełbasę po udanym polowaniu na artefakty. Jednak te wszystkie kółka oraz krzyżyki różnego koloru nie mówiły mu nic sensownego. Zauważył napis „sztab” naniesiony obok niewielkiej budowli. To z pewnością była willa. Wiedział przynajmniej orientacyjnie, gdzie się znajduje. Po ataku na dom i schronieniu się w pobliskim bloku, piwnicami mężczyzna przedostał się do starej kamienicy, w której właśnie się znajdował. W dalszym ciągu studiował dziesiątki małych punktów, kropeczek, znaczników. W pewnym momencie w oczy rzucił mu się napis „Dla Chirurga”. Nieco zaskoczony dokładnie zlustrował miejsce na które został naniesiony niewielki, czerwony punkcik. Oczyma wyobraźni przerzucił miejsce w którym właśnie się znajdował na mapę. Od tajemniczego znacznika dzieliło go kilka ulic. Musiał udać się na północ. Wziął głęboki oddech, wygrzebał ze swojego starego plecaka konserwę. Pochłonął ją natychmiastowo, gdyż był już bardzo głodny. Księżyc wciąż swoim srebrzystym blaskiem oświetlał kręte uliczki miasta śmierci. Po posiłku Chirurg przewiesił przez ramię SWD, do pasa przymocował skorpiona, po czym niemym wzrokiem wpatrując się w morze gwiazd zalewające cały horyzont otarł zmęczone czoło swym brudnym, przepoconym swetrem. Zszedł na dół. Gdy znalazł się na niewielkim placyku przed blokiem, który wychodził bezpośrednio na asfaltową drogę stanął nasłuchując. Wokół panowała jedynie cisza przerywana co jakiś czas krakaniem czarnych jak smoła wron. Spojrzał na róg jednej z kamieniczek. Znajdowała się tam zardzewiała niebieskawa tabliczka. Widniał na niej biały napis „Upadku Berlina 7”. Spojrzał ponownie na otrzymane PDA i wytyczał ścieżkę, którą musi podążyć. Ulicą prosto około czterech kilometrów, następnie w lewo. Kilkaset metrów dalej jakiś budynek, a na nim znacznik. Czekał go długi przemarsz, lecz była to jedyna wskazówka mogąca pozwolić mu przeżyć chociaż kilka dni dłużej. A może był to punkt ewakuacyjny? A może właśnie tam spotka Królika? Układając w głowie kolejne pytania ruszył przed siebie, racząc swoje płuca świeżym powietrzem jesiennej nocy. Ulica „Upadku Berlina” była jedną z głównych w Limańsku. Przed laty wiele samochodów oraz autobusów przemierzało ją w obydwie strony wioząc ludzi do pracy. Po bokach ciągnęły się chodniki zbudowane z betonowej płyty. Wzdłuż asfaltówki rozsiane były przystanki, malutkie kramy, kioski. Co kilka metrów z ziemi wyrastała potężna lipa, rzucając błogi cień na zmęczone od upału twarze przechodniów. Tak było kiedyś… Teraz Przez asfalt przebijały się drzewa i krzewy. Stare kioski i sklepy straszyły ziejącą z nich pustką. Niektóre całkiem się zawaliły. Inne straciły dach. Co kilkanaście metrów można było ukryć w gęstwinie gałęzi zardzewiałą karoserię samochodu, gdyż wszystkie części składowe zostały dawno zabrane przez szabrowników. Czując lekki niepokój Chirurg wszedł w gęstwinę asfaltowej drogi usiłując dotrzeć do tajemniczego punktu. Starał się być czujny. Przetwarzał w swojej głowie każdy szmer, który powodował u niego ciarki na plecach. Po godzinie powolnego marszu zauważył jasny błysk światła. Majaczył on pomiędzy gałęziami drzew i krzaków, które teraz przypominały pazury dzikich zwierząt. Źródło światła było zaledwie pięćdziesiąt metrów od jego pozycji. Do jego uszu dobiegły nawoływania. Grube męskie głosy krzyczały coś o nadejściu proroka. Można było w nich dostrzec lekką nutę obłąkania. Starając się zachować spokój Chirurg rozejrzał się dookoła. Nie mógł uciec w stronę bloków, ciągnących się wzdłuż ulicy. Po wyjściu z gęstwiny został by zauważony. Gorączkowo myślał co powinien uczynić. Dziwni ludzie byli coraz bliżej niego. W tym samym momencie przypomniał sobie jak podczas bitwy i szybkiego pakowania fantów do swojego plecaka w Pm Skorpion zaplątała się snajperska narzuta ghilie w jesiennym kamuflażu. Nie mając czasu przebierać w środkach wrzucił ją razem z bronią. Promyk nadziei przemknął przez jego głowę. Schował się za niezwykle grubym konarem dębu, który spuszczał swoje gałęzie pokryte żółtymi liśćmi aż do samej ziemi, jakby usiłując ochronić mężczyznę. Narzucił na swoje plecy kamuflaż po czym położył się na ziemi. Asfalt, z którego wyrastały krzewy był zimny. Nie chcąc być zauważonym przylgnął jak najściślej tylko mógł, po czym pomału się czołgając ruszył przed siebie. Tajemniczy wojownicy byli coraz bliżej niego. On krył się, jak szczur w kanale uciekając przed napastnikiem. Po kilku chwilach pierwszy z nich zrównał się z jego poziomem rozglądając się dookoła nadal wykrzykując dziwne proroctwa. Było ich kilkunastu. Reszta w przeciwieństwie do tego jednego szła w ciszy. Wszyscy mieli twarze przesłonięte kominiarkami i maskami przeciwgazowymi. Szli w rozproszeniu na całej szerokości ulicy. Kątem oka Chirurg zauważył że byli oni ubrani w te same szare kombinezony, co ci, którzy przepuścili atak na willę. Leżał on przy samej ziemi szczelnie osłonięty krzewami, których kolor całkowicie zlewał się z kolorem kamuflażu. Modlił się jedynie by nikt na niego nie wszedł. Wtedy z pewnością by zginął. Serce biło jak szalone ze strachu, lecz starał się uspokajać. Cicho pełzając pomiędzy roślinnością zręcznie omijał nieprzyjaciół. Gdy ostatni już znalazł się za nim odetchnął z ulgą. Leżał jeszcze w bezruchu kilkanaście minut. Krople z jego spoconego czoła spadały cichutko na asfalt. Bał się że nawet tak cichy szmer może zwrócić uwagę patrolu. Wciąż słysząc w oddali krzyki jednego z tajemniczych postaci, wstał i nie zdejmując z siebie płachty ruszył w dalszą drogę, która minęła spokojnie. Raz jedynie usłyszał jakiś ryk w oddali, lecz po kilku nerwowych minutach wszystko ucichło. Po godzinie wędrówki nadszedł ranek. Słońce nieśmiało wyglądało zza widnokręgu, chcąc nadać nowych kolorów temu szaremu miejscu. Zrobiło się cieplej i chłód, który przez całą noc przeszywał ciało Chirurga do szpiku kości ustąpił. Wciąż podążając ulicą „Upadku Berlina” obserwował jak promienie słońca odbijając się od dachów kamienic urządzając swój własny, dziwny taniec. Szedł tak zatopiony w myślach i nadziejach. Smutek wiązał się z radością. Strach z odwagą i ból ze szczęściem. Wiedział, że znajduje się w kiepskiej sytuacji, lecz był optymistą. Wmawiał sobie, że uda mu się rozwiązać zagadkę nagłej utraty pamięci, która dotknęła nie tylko jego, lecz praktycznie wszystkich „mieszkańców” martwej czarnobylskiej strefy. Po kilkunastu minutach takiego rozmyślania znalazł zejście z głównego szlaku, którego szukał. Skręcił w lewo, w niewielką uliczkę nazwaną „Złocistą”. Różniła się ona nieco od wszystkich innych w mieście. Dominowały tu małe, niewielkie kamienice oraz domy jednorodzinne. Wszystkie co prawda zbudowane z tego samego, nudnego żółtego betonu, jednak stanowiły pewnego rodzaju innowacje szarej rutyny tego miasta. Podążając wciąż ulicą Złocistą obserwował jak ogromne wrony kołowały na niebie kracząc przeraźliwie. Jakby próbowały dawać jakieś znaki swoim braciom znajdującym się kilometry dalej. Słońce świeciło mu prosto w oczy. Wyciągnął z kieszeni PDA. Spojrzał na nie, zasłaniając ekran ręką. Punkt naniesiony był na kwadratowy obiekt znajdujący się na placu ze wszystkich stron otoczonym rzędem budynków. Chirurg rozejrzał się dookoła. Po jego prawej stronie stała kwadratowa kamieniczka, mająca ledwie dwa piętra wysokości. Wokół niej nie było nic więcej poza niezwykle wysoką trawą i pordzewiałymi elementami placu zabaw. Skręcił w jej stronę. Gdy znalazł się już na placyku poczuł nagle silny swąd. Nie wiedział skąd dochodzi. Zatrzymał się. Zaczął niespokojnie rozglądać się dookoła. Wtedy też usłyszał cichy syk. Jakby coś znajdowało się zaraz przed nim. Przypatrzył się mrużąc oczy. Dopiero teraz zauważył lekkie drgania powietrza. Nie wiedział czemu, lecz poczuł w tym momencie ogromny strach. Nogi ugięły się pod nim zaczynając drgać. Coś w środku za wszelką cenę starało się zabronić mu wejścia w tamto miejsce. Stał tak targany emocjami nie wiedząc co zrobić. Czuł jakby miał w sobie, gdzieś w swoim umyśle doradcę, który teraz przejmuje kontrolę. Tak jakby dzielił z kimś swoje ciało. Stał jak posąg obserwując dziwne drgania na tafli powietrza. Postanowił, że wrzuci jakiś przedmiot w tamtą stronę, aby zobaczyć czy droga jest bezpieczna. Może to tylko umysł roztaczał przed nim tak straszne wizje? Przecież tyle się ostatnio denerwował. Dużo nie spał. Tłumacząc to sobie już miał zrobić krok naprzód, kiedy znowu poczuł jak intuicja bierze kontrolę nad jego ciałem. Sięgnął do plecaka. Z wysokiego żelaznego magazynka do Makarova wyciągnął jeden pocisk. Nie zastanawiając się rzucił go w stronę dziwnej smugi. Po chwili powietrze przeciął świst i trzask. Przedmiot przeleciał zaraz obok jego głowy i utkwił w betonowym płocie ogradzającym placyk, z którego posypały się kawałki cementu. Był wyraźnie zaskoczony i przerażony. Co gdyby to on właśnie tak poleciał? Jak szmaciana lalka wbił się w twarde ogrodzenie? Jak najciszej mógł, jakby obawiając się ataku wycofał się tą samą drogą, którą przyszedł. Spojrzał w dół. Pozbierał kilkanaście kamyczków wsadzając je do kieszeni spodni. Położył się na ziemi. Czołgając się w stronę budynku rzucał co jakiś czas przed siebie kamień obserwując tor jego lotu. Jedne opadały naturalnie nie targane żadnymi pędami powietrza. Inne natomiast z hukiem bombardowały ściany pobliskich mieszkań. Czołgając się unikał tych, które zostały wyrzucane. Wiele z nich przelatywało nad jego głową roztaczając wizje rychłej śmierci. Tak wytyczając drogę dotarł wreszcie na próg kamienicy. Z lekkim niepokojem zaglądał do środka. Stare, drewniane drzwi wejściowe otworzyły się skrzypiąc. Na klatce panował zaduch. Ciężkie od kurzu powietrze przesycały się ze swądem docierającym z pola anomalii. Chirurg rozejrzał się po pomieszczeniu. Klatka wykonana w surowym sowieckim stylu. Zwykłe schody prowadzące na piętro. Klatka pomalowana była na brzoskwiniowy kolor, które miały urozmaicić niebieskie kwiatki nałożone na farbę tu i ówdzie. Stojąc tak i lustrując wzrokiem kamienicę zastanawiał się gdzie może szukać i co kryje się pod tajemniczym znacznikiem. Być może jego kompan jest gdzieś tutaj? Postanowił zbadać cały budynek. Na parterze nie znalazł nic ciekawego poza kilkoma bezwartościowymi śmieciami zbierającymi kolejne kilogramy pyłu. Zdecydował się wejść na górę. Pomału pokonywał kolejne stopnie, trzymając przed sobą SWD. Cisza, która panowała w budynku wydawała mu się niepokojąca. Słońce śmiało wdzierało się przez puste okiennice do wnętrza budynku, zalewając je gamą kolorów i barw. Starając się zachować jak największe skupienie mężczyzna znalazł się na piętrze. Nieumeblowane pokoje świeciły pustkami. Wszystkie ściany pomalowane zostały niegdyś na kolor niebieski, mając chyba rozjaśnić surowy styl sowieckich budowniczych. Chirurg pokręcił się po pokojach nie znajdując nic ciekawego. Zrezygnowany wpatrywał się w górujące już nad horyzontem radośnie świecącą gwiazdę. W pewnym momencie jego uwagę przykuł biały kaloryfer wiszący na jednej ze ścian. Podszedł do niego, chcąc się mu dokładnie przyjrzeć. Na jednym z żeber urządzenia znajdował się mały znaczek. Taki sam jak na otrzymanym PDA, który pokazywał tą właśnie kamienicę. Chirurg chciał krzyknąć z radości. Obadał palcami miejsce za kaloryferem i znalazł zwiniętą małą karteczkę. Otworzył ją i zobaczył jedno treściwe zdanie. „Siódmy panel od lewej. Pokój za salonem na południu”. Chirurg udał się do wskazanego pomieszczenia i spojrzał na podłogę. Grube szerokie deski pokrywały ją na całej rozciągłości. Zdjął plecak i położył pod ścianą karabin badając deski. Gdy dotarł do siódmego po stuknięciu usłyszał lekki łoskot. To tam znajdowała się jakaś kryjówka. Usiłował podnieść do góry ciężką deskę, lecz ona nie ustępowała. Po kilku minutach bezowocnego wysiłku, gdy zimny pot wstąpił na jego czoło, schwycił on swoje SWD, po czym rozłupał kolbą deskę blokującą kryjówkę. Ta posypała się w drobny mak, ukazując mu średnich rozmiarów wyrwę w podłodze. Sięgnął do środka. Wyjął z niej nowy kombinezon. Grube wojskowe buty za kostkę, którym nie straszne były nierówności terenu. Mocne spodnie z twardej tkaniny mogącej wytrzymać wiele ugryzień drapieżnych bestii, dodatkowo wzmocnione ochraniaczami na kolanach. Twarda kurtka z kapturem, w którą wszytych zostało kilka płyt kevlarowych. Mocne, skórzane rękawiczki bez palców. Do tego kominiarka oraz maska przeciwgazowa typu MUA. W kryjówce był jeszcze idealnie zachowany, błyszczący rewolwer Nagant 1895, kilkanaście paczek amunicji do niego, co dawało około trzystu pocisków, kilka konserw, dwie butelki wódki, szkocka, paczki papierosów, leki przeciwpromienne oraz kartka. Przeczytanie jej Chirurg odłożył na potem. Chciał jak najszybciej włożyć na siebie nowiutki kombinezon, który właśnie znalazł. Buty co prawda rozmiar za duże, jednak niezmiernie wygodne. Z powodzeniem zastąpiły adidasy, które miał na sobie do tej pory. Reszta kombinezonu była jakby wymierzona na niego. Idealna długość rękawów i nogawek oraz szerokość w pasie i w klatce. Po ubraniu się i schowaniu wszystkich fantów do plecaka, który zaczynał już mu nieco ciążyć odwinął Szurek w który była zawiązana karteczka i zagłębił się w jej treści, spisanej ładnym starannym charakterem pisma: „Jeśli to czytasz zapewne już nie żyję. Jesteś przyjacielem, inaczej zniszczyłbym PDA. Cieszę że znalazłeś schowek. Mam nadzieję, że pomoże Ci przetrwać kilka dni dłużej w tym cholernym miejscu. Ostatnio sprawy w mieście spieprzyły się. Wraz z Królikiem byliśmy u naukowych. Nic nie wiedzą. A ziemią co jakiś czas targają kolejne wstrząsy. Emisje przybrały na sile, a po ulicach panoszy się coraz więcej mutantów. Poza tym spod radaru Duga nadciągają te pajace w szarych kombinezonach. Z początku myśleliśmy, że to monolit, ale ani naszywki, ani sposób walki na to nie wskazywały. Ci [szarzy] są dobrze wyszkoleni. Kilka razy ostrzelali nasz posterunek na wzgórzu. Odparliśmy ich, ale czuję, że coś wisi w powietrzu. Sprawy się sypią. Zona staje się bardzo niestabilna, a miasto pochłania kolejnych stalkerów oraz frakcyjnych. Niektórzy opowiadają że widzą nad radarem jakąś bladą poświatę. Nikt niestety nie odważył się sprawdzić co to takiego. Nie dziwię się. Nie znam osoby, będącej na tyle głupią, aby przejść przez mroczną aleję. Ten cholerny las to najgorsze miejsce na ziemi. Nawet bariera, czy tajne laborki na dnie instytutów to przy tym pestka. Nie znam osoby, która stamtąd powróciła. Podobno przed 1986 znajdowała się tam kopalnia. Ale co do cholery mogliby w niej wydobywać? Stoi pusty szyb, który góruje nad całym lasem. Aż mnie ciarki przechodzą. Kilka dni temu miała miejsce dziwna emisja. Wszystko było normalne, o ile ten żar lejący się z nieba może być normalny, aż tu nagle jak coś nie huknie. Wszyscy zemdleliśmy. Kilka minut po przebudzeniu o mało się nie zabiliśmy. Nikt nie pamiętał jak się nazywał, kim jest, kim są inni. Po kilkunastu minutach dopiero zaczęliśmy sobie przypominać. Naukowcy mogą coś wiedzieć mimo, że zaprzeczają. Gdybyś nie wiedział jak do nich trafić to bunkier postawili w parku miejskim. Nie mam pojęcia co się dzieje. Ale co będę rozważał i marnował ci czas przyjacielu. Przecież już nie żyję. Miej mnie w pamięci i zapal czasami świeczkę na moim grobie o ile go mam. Nie trzeba się martwić. Życzę szczęścia. Więcej niż ja go miałem…”. Z nieukrywanym smutkiem Chirurg złożył karteczkę na pół wsadzając ją do jednej z wielu kieszeni jego nowego stroju. Powoli kojarzył fakty nagłej utraty pamięci z dziwnymi emisjami. Usiadł na podłodze osłupiałym wzrokiem wpatrując się w majaczące w oddali kształty ptaków. Przynajmniej wiedział dokąd się udać… Zapraszam do oceniania i zgłaszania uwag :thumbsup:
  23. Więc jest jeszcze jakiś sposób na poprawienie wydajności, aby nie bugowało się przez brak pamięci?
  24. Pamięć wirtualna ustawiona i niestety wciąż sypie. Z tego linku co podałeś to Zew ma włączoną opcję "add can...", można coś jeszcze tym programem ustawić aby było lepiej? Ten patch 4 GB jest tylko dla systemów 64 bitowych?
  25. Gdzie jest plik EXE Zewu Prypeci? // A czy w Zewie można coś poprawić skoro opcja "App can handle..." jest już zaznaczona? Bo rozumiem że 4GB patch jest tylko dla systemów 64 bitowych?
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Korzystając z tej strony, zgadzasz się na nasze Warunki użytkowania.