Przemek77 Opublikowano 26 Września 2020 Zgłoś Udostępnij Opublikowano 26 Września 2020 (edytowane) CZĘŚĆ PIERWSZA: Kijów 25.10.2010 22:47 Sławinek, dzielnica Lublina. Dziennik Pawła Wilczyńskiego. Nareszcie przyszła odpowiedź. W dzisiejszym mailu od doktora Makarowskiego pojawiło się wreszcie długo wyczekiwane zdanie: "Pozdrowienia dla mamy i brata". Nie miałem nigdy brata. Matki już zresztą też nie... Ale to znak, że wszystkie kroki, które podjąłem jakiś czas temu zakończyły się pełnym sukcesem. A ściślej ujmując - doktor Igor Makarowski, akademik, fizyk jądrowy załatwił mi w końcu pewną sprawę. Sam nie zliczę, ile dolarów i euro wydałem z własnej kieszeni, doktor stał się tylko swego rodzaju wykonawcą - fałszerzem, łgarzem i hipokrytą w jednej osobie. Doskonale nadałby się do pracy w "Miniprawdzie" u Orwella. Jednak, stary cap, doskonale to wszystko przeprowadził. Stoi już jedną nogą nad grobem - ale jak widać wciąż wiele może. Doktora Makarowskiego poznałem około roku 1984, był przyjacielem mego ojca jeszcze z czasów jego częstych wizyt w "sojuzie" (ojciec był profesorem fizyki na uniwersytecie), odwiedził nas wówczas pierwszy raz. Byłem jeszcze dzieciakiem, ale dobrze pamiętam sympatycznego pana o czerwonej twarzy, który cały czas sie śmiał, sypał dowcipami a wódkę pił ze szklanek. A potem stało się TO. Piękny, nadzwyczaj słoneczny kwiecień 1986 roku: wieści o strasznej katastrofie na niedalekiej w sumie Ukrainie i panika. Strach przed "niewidzialnym wrogiem". Gorzki smak płynu Lugola... I obawa. Ojciec przebywał przecież wówczas "u ruskich"... Mama odchodziła od zmysłów. Ale ojciec już nie wrócił. Nigdy. Zamiast niego przyjechał Makarowski. Był czerwiec 1986. Nie poznałem wtedy tego człowieka - dawniej wesoły, głośny i sympatyczny - wówczas wyglądał na wrak człowieka. Strasznie schudł, wyłysiał, zginęło gdzieś jego poczucie humoru, mocny głos zmienił się w drżący szept. Zamknęli się zaraz z mamą w kuchni gdzie długo o czymś rozmawiali. Słychac było, że mama płacze... 27.10.2010 17:12 Lotnisko międzynarodowe Boryspil w Kijowie Tu-154B w barwach linii lotniczych Aerosvit łagodnie osiadł na pasie. Następnie sprawnie zajął jedną z dróg kołowania i zajechał pod terminal. Po odprawie Paweł szedł szybkim krokiem przez korytarz budynku termianlu lotniczego. Z doktorem umówiony był na parkingu. Wyszedł nareszcie z budyku. Rzut oka na parking - jest! Ciemnozielona łada samara stojąca na uboczu. - Paweł! Zdrawstwuj! Tyle lat....! Jak minęła podróż? - Makarowski wyglądał chyba jeszcze gorzej niż wtedy gdy Paweł ostatni raz go widział, postarzał się, przygarbił ale jeszcze nadrabiał miną. Po umieszczeniu torby w bagażniku Paweł wsiadł do samochodu. Ruszyli. 27.10.2010 23:51 ul. Wołodymirska 26, Kijów Dziennik Pawła Wilczyńskiego. Jestem u Makarowskiego. Doktor to bardzo gościnny facet. Jedyne to mu zostało z dawnych lat, bo jak stwierdziłem stał się człowiekiem cynicznym i zamkniętym w sobie. Nie napisałem co się działo dalej podczas wizyty Makarowskiego w naszym mieszkaniu. Po rozmowie z mamą doktor przyszedł do mnie do pokoju. Popatrzał się na mnie smutno. Pogłaskał po głowie, mruknął coś po rosyjsku i wyszedł. Trzasnęły zamykane drzwi od mieszkania. Mama nigdy mi nie powiedziała o czym rozmawiali z doktorem Makarowskim. Minęły lata. Pokończyłem szkoły i wybrałem studia fizyczne - częsciowo po linii zainteresowań, częściowo ze względu na pamięć po ojcu. Na czwartym roku studiów jak jeden z najlepszych studentów na roku zostałem wytypowany na wycieczkę do Dubnej - niegdyś słynnego instytutu fizyki jądrowej w Rosji. Tam spotkałem Makarowskiego ponownie. Piastował jakieś mało znaczące stanowisku w instytucie, wciąż był doktorem, choć rozległa wiedza jaką posiadał w swojej specjalizacji mogła zawstydzić niejednego profesora. Przy butelce wódki przegadaliśmy wtedy całą noc. Przy jednej butelce....? Powiedzmy, że cały czas się zmieniały... Staruszek wciąż miał łeb jak skała. Ale język mu się rozwiązał. Zaczął opowiadać mi o ojcu. Ojciec w kwietniu osiemidziesiątego szóstego był w Dubnej. W drugiej połowie miesiąca wraz z paroma ludźmi wyjechał do Prypeci, mieli asystować przy przeprowadzaniu pewnego testu reaktora. Wyjazd był "półlegalny" - dziś powiedzianoby "gentleman's agreement" - na zasadzie cichej umowy między Dubną a elektrownią czarnobylską. Dość, że feralnej nocy ojciec przebywał w elektrowni. Nie, nie zgninął podczas wybuchu. Makarowski twierdzi, że kilkanaście dni po katastrofie ojciec skontaktował się z nim telefonicznie. Co mówił? Tego doktor nie wyjawił... Po jakimś czasie zaczął dojrzewać we mnie zamiar udania się do Strefy - bo trzeba wspomnieć, że elektrownia i jej okolice zostały ewakuowane i odizolowane od świata, nazywano to Strefą lub Zoną - i odszukania choć śladów ojca. Oficjalnie dostać się tam było rzeczą prawie niemożliwą. No... chyba, że byłoby się żołnierzem lub specjalnie wytypowanym przez komisję rządową naukowcem. No właśnie.... 28.10.2010 16:28 Instytut Kijowski Wydział Fizyki Jądrowej, pokój Nr 422 - ....a więc Paweł, powtórzmy jeszcze raz: od teraz nazywasz się Witalij Iwanowicz Wołkow, jesteś doktorem fizyki z Instytutu w Irkucku i lecisz do Strefy prowadzić pomiary w rejonie wyschniętego jeziora Jantar. Dokumenty masz jak złoto, historię też ci stworzyłem bezbłędną, więc nikt się nie powinien przyczepić. Za trzy dni odlatujesz do Czarnobyla, stamtąd śmigłowcem wojskowym bezpośrednio do Strefy. Z Czarnobyla polecicie z eskortą wojskową, nie obawiaj się, to normalna procedura... Paweł, a właściwie już Witalij siedział w ciasnym pokoju doktora Makarowskiego i słuchał jego nieco przynudzającej mowy. Jeszcze raz przyznał w duchu, że doktorek się postarał - oprócz wszelkich zbędnych i niezbędnych dokumentów, zezwoleń i innych "bumag" - spreparował i umieścił w archiwach Instytutu prace naukowe których autorem był Witalij Wołkow. Było to wszystko niestety konieczne, do Strefy wysyłano tylko w stu procentach pewnych ludzi. - ...śmigłowcem dolecicie do Jantaru, tam odnajdziesz profesora Sacharowa, może on będzie coś wiedział, zresztą powołasz się na mnie, znamy się z Sacharowem jeszcze ze studiów. Cóż mogę więcej powiedzieć - no uważaj na siebie chłopcze... CZĘŚC DRUGA: Punkt wejścia. 1.11.2010 18:42 gdzieś nad Strefą czarnobylską. Paweł siedział na ławce wewnątrz śmigłowca. Wraz z nim leciało jeszcze czterech naukowców i trzech żołnierzy eskorty. Naukowcy podobnie jak i Paweł mieli na sobie kombinezony SEVA - pomarańczowe skafandry wraz z zasłaniającym głowę hełmem - wszyscy pięciu wyglądali jak ufoludki z Roswell. Żołnierze gadali o jakichś wojskowych spawach i opowiadali sobie świńskie kawały, rechocąc całkiem wyluzowani, widać było, że lecą do Strefy nie pierwszy raz. "Może to i dobrze" pomyślał Paweł, "w razie czego będzie miał kto nas ochraniać, tylko przed kim?". Hind zatoczył szeroki łuk. Niestety, nawet nie było dokładnie widać gdzie się znajdują, przed odlotem byli instruowani aby pod żadnym pozorem nie otwierać drzwi kabiny a przez maleńkie okienka w kadłubie Mi-24 prawie nic nie dało się dostrzec. Paweł zresztą siedział z dala od takowego. Zamyślił się i przypomniał sobie wydarzenia z ostatnich godzin. Najpierw z Kijowa przylecieli niewielkim samolotem do Czarnobyla. Miasta w zasadzie opuszczonego, jeśli nie licząc niewielkiej placówki wojskowo-naukowej. Potem zebrano ich w niewielkiej salii przeprowadzono szkolenie z "Zasad przebywania wewnątrz strefy zamkniętej" - co sporowadzało się do zdania "Nie łazić mi tam gdzie nie potrzeba, a jak zacznie licznik pykać to spieprzać k'jebieni matier' jeśli wam żywot miły!". Potem wydano im kombinezony SEVA, liczniki Geigera z jakimś "detektorem animalii", tabletki antyradiacyjne, apteczki i trochę innych pierdołów. Potem.... ....potem narastający w jednej sekundzie gwizd stał się ogłuszającym hukiem. Śmigłowcem mocno zatrzęsło. Z kabiny pilotów dały się słyszeć elektroniczne piski sygnalizujące zapewne szereg uszkodzeń maszyny przemieszane z przekleństwami pilotów. Potem świat zaczął wirować z ogromną prędkoscią a żołądek poruszać się niebezpiecznie szybko w stronę gardła. Liczne głosy - głównie plugawe bluzgi i nic nie wnoszące wrzaski typu "Trzymać się! Spadamy!" - były słyszalne jakby zza coraz bardziej gęstniejącej mgły. Potem..... potem świadomość przeładowana taką masą bodźców zewnętrznych dała litościwie za wygraną. 3.11.2010 7:19 Strefa czarnobylska Dziennik Pawła Wilczyńskiego Od dwóch dni jestem w Strefie. Po rozbiciu się, a raczej zestrzeleniu śmigłowca straciłem przytomność. Nie wiem nawet jak długo leżałem w tym cholernym wraku no i nie wiem jakim cudem nie doszło do eksplozji szczątków heliktoptera. W każdym bądź razie - musiałem kimać całą noc, bo gdy tarmosił mnie za ramię ten dziwnie wyglądający oberwaniec chyba było już rano. Właściwie to gość całkiem przyzwoicie się zachował. Powiedział, że nazywa się Wania Wróbel. Pomógł mi opatrzeć rany (o dziwo, poza dość głęboką raną lewej ręki doznałem tylko kilku obtarć i stłuczeń) i drapiąc się w głowę powiedział, że chyba zaprowadzi mnie do szefa... Szliśmy jakieś dwa kilometry, w stronę "Wysypiska" jak usłyszałem. Śmigłowiec rozbił się w pobliżu jakichś obdrapanych budynków, Wania nazywał je "Agroprom", podobno kiedyś był to instytut naukowy. Potem ruszyliśmy zniszczoną szosą wzdłuż zardzewiałych torów kolejowych obok których stały słupy ze smętnie zwisającą, rozsypującą się trakcją, po jakimś czasie oczom naszym ukazał się dość spory na wpół rozwalony hangar, do którego dostępu chroniła skrzypiąca na wietrze pogięta brama - my jednak ominęliśmy go z prawej strony i ruszyliśmy na przełaj mijając wielkie hałdy śmieci. Mój nowo poznany towarzysz co jakiś czas rzucał śrubami na lewo i prawo - na moje pytanie o cel tej czynności powiedział, że nie chce wleźć w anomalię. Dodał też żebym nie wspinał się na te góry smieci, bo "promieniowanie jest iście kozackie". Dotarliśmy wreszcie na miejsce. "Wysypisko" okazało się dość sporym placem wypełnionym wrakami róznych pojazdów - czego tam nie było - od wielkiego "Hinda" (w podobnym zaliczyłem swoja pierwszą katastrofę lotniczą paręnaście godzin temu) przez autobusy, samochody strażackie aż po przerdzewiałą skorupę będącą niegdyś samochodem marki "zaporożec". "Szefem" Wańki i innych ludzi koczujących na Wysypisku był wąsaty facet nazywany przez wszystkich Biesem. Bies powiedział mi, że miałem szczęscie, że trafiłem na Wanię - jak to ładnie ujął "najemnicy od razu rozpieprzyliby ci bańkę, a bandyci w najlepszym razie rozebraliby cię do gołej dupy i puścili w las". Milutko jak na razie. Bies radził mi najpierw skierować się do Baru, terenu opuszczonych niegdyś magazynów obecnie będących swoistym "centrum życia towarzyskiego i kulturalnego" w Strefie. Tam, jak twierdził, pokażą mi drogę do Jantaru a i sporo innych rzeczy będe się mógł dowiedzieć. Dostałem trochę żywności, bandaży, śrub, starą lornetkę z nadtłuczonymi szkłami, śpiwór i... pistolet z niewielkim zapasem amunicji. "Na wszelki wypadek", jak powiedział Bies... 4.11.2010 12:51 Strefa, okolice Wysypiska Ostre promienie słońca przeświecały przez gałęzie drzew. Paweł wolno maszerował pustą szosą, która w wielu miejscach była już niemal całkowicie zarośnięta trawą i chwastami. Czasami mijał pordzewiałe wraki samochodów, jednak pomny ostrzeżeń Biesa i szkolenia jakie odbył w Czarnobylu nawet się do nich nie zbliżał z uwagi na radiację. Kombinezon SEVA, który stanowił pewną ochronę przed promieniowaniem został zniszczony w katastrofie helikoptera, stalkerzy z Wysypiska dali mu co prawda jakieś podniszczone ciuchy, ale chroniły chyba jedynie przed zimnem. Z obu stron drogi wyrastały sterty złomu - kawałki samochodów, jakieś kratownice, połamane płyty betonowe i śmiecie wszelkiego asortymentu. Po kilkunastu minutach doszedł do miejsca, z którego widac było grupę ludzi krzatających się niepodal jakiegoś barakowozu. Przez lornetkę dostrzegł kilkunastu uzbrojonych facetów w czarnych kombinezonach, ognisko i napis "Dołg" wymalowany czerwoną farbą na ścianie baraku - a właściwie pudła starego wagonu kolejowego. "Powinność" - pomyślał i uspokoił się. "Bies mówił, że oni są raczej bezproblemowi. Pożyjemy, zobaczymy". Po chwili namysłu ruszył dalej. - Hej stalkerze! Podejdź no tu! Jeden z nich zdjął z pleców karabin i wymierzył w Pawła. Ten podszedł powoli do wołającego. - Ruchy, ruchy! Nie będę czekał całego dnia! Ktoś ty? - Idę do Baru, powiedziano mi, że tą drogą tam się dostanę. - Kto ci tak powiedział? Paweł po krótkim namyśle odrzekł: - Bies mi powiedział. - A Bies..... - facet z "Powinności" zamyślił się chwilę i powiedział - Idź pogadać z Giennadijem, znaczy z chorążym, może cię puści. To ten człowiek przy bramie, no idi, idi. Paweł spojrzał w stronę bramy, która zamykała dalszą drogę do Baru. Rzeczywiście stało przy niej trzech facetów w czarnych kombinezonach. Jeden z nich, mimo iż raczej niskiej postury od razu wyglądał na kogoś kto sprawuje niepodzielną władzę przy tej starej bramie. Paweł powoli podszedł do chorążego. - A ty czego tu? - chorąży jak widać nie posiadał analitycznej natury filozofa czy myśliciela. - Idę do Baru, nie szukam zwady, czy możecie mnie przepuścić? - Gdybyś szukał zwady, malczik, już dawno leżałbyś gdzieś w kałuży! - ten "malczik" dośc mocno ukłuł Pawła w jego ambicję, ale jakoś przełknął tą gorzką pigułkę - Po kiego czorta tam idziesz? Paweł pokrótce opowiedział swoją historię - jest naukowcem, nazywa się Witalij Wołkow, ktoś zestrzelił ich śmigłowiec, on sam się uratował i pieszo zmierza do Baru a stamtąd w kierunku ośrodka w Jantarze aby prowadzić pomiary. - Naukowiec?! Ha ha ha! Dobre. A ja bym skazał że ty zwykły stalker. Akademicy nie wyglądają jakby spali w chlewie i nie łażą w połatanych łachach. - Straciłem w wypadku skafander SEVA. Stalkerzy z Wysypiska dali mi jakieś ciuchy. Jak się nie ma co się lubi.... - sentencjonalnie zakończył Paweł. - Ech czort. Może ty i rzeczywiście naukowiec, zresztą mam to gdzieś. Dobra, ja cię puszczę ale musisz zapłacić. 500 rubli i droga wolna. Paweł pewnie by zapłacił dla świętego spokoju, fakty jednak były takie, że nie tylko pięciuset rubli nie posiadał, ale nawet pięciu. Chorąży jakby się domyślał tego. Rzucił kpiąco: - Szto, diengi poszli k'jebieni matier? No to masz kolego problem. Nie ma kasy, nie ma..... Blat' jebanaja! - szyderstwo szybko przeszło w krzyk. Chorąży zerwał karabin z pleców, odbezpieczył i zastygł w przyklęku, podobnie zresztą jak wszyscy jego podkomendni. - Co się dzieje?! - ze strachem spytał Paweł. - Fala mutantów, schowaj się gdzieś jeśli chcesz żyć! - wrzasnął chorąży. Paweł niemal instynktownie padł na czworaka i wszedł pod jeden z betonowych prefabrykatów jakie poniewierały się dookoła. Miał jednak widok na to co się właśnie zaczynało dziać w pobliżu. A zaczęło się istne piekło. Wśród ryków, warczeń i innych przyprawiających o dreszcz dźwięków zza wzgórz niemalże "wystrzeliło" kilkanaście jakichś dziwnych zwierząt. Jedne przypominały spalone psy, inne jakieś powykręcane świnie czy dziki, wreszcie dostrzegł parę postaci wyglądającyh z grubsza jak ludzie. Jego nowi znajomi ukryci za betonowymi płytami, drzewami bezlitoście pruli z karabinów do dziwnych przybyszów. Pociski wbijały się w ciała mutantów wzniecając niewielkie czerwone obłoczki ale mimo to niektóre potwory były nadzwyczaj żywotne. Brocząc krwią i warcząc, skowycząc i wyjąc sprawnie miotały się po terenie co raz próbując atakować któregoś z wojaków. Rzeź trwała jakieś 3-4 minuty, po czym ludzie chorążego zapędzili się za uciekającymi już sztukami, które nie padły od razu. Chorąży wyraźnie rozluźniony założył karabin na plecy. - Hej, naukowiec! Gdzie jesteś, wyłaź! Paweł szykował się już do wyjścia z kryjówki, gdy nagle usłyszał niezwykle szybkie człapanie po asfalcie i ujrzał jak na chorążegop rzuca się jakiś mutant. Z grubsza przypominał nagiego człowieka o skórze pokrytej strupami i krostami, a zamiast ust mającego.... o Boże.... jakieś obrzydliwe macki. Obydwaj mocując się upadli na ziemię. Paweł przez chwilę znieruchomiał sparaliżowany strachem, lecz za moment wyczołgał się z ukrycie i zaczął krzyczeć. - Pomocy! ku*wa, jest tu ktoś!?? Co za gówno! Szlag! To było jak impuls. Wyciągnął pistolet, odbezpieczył powoli podbiegł bliżej, przyłożył trzęsącą się dłonią broń do głowy mutanta, który właśnie obalił chorążego na łopatki i nacisnął spust. Rozległ się huk, pistolet silnie "kopnął". Pudło! Pocisk przeorał tylko skórę głowy mutanta, który wściekle odskoczył od powalonego chorążego. Paweł strzelił jescze raz. Tym razem trafił w głowę, z rany trysnęła strużka krwi. Jednak mutant nie wydawał się tym przejęty, tym razem powoli zbliżał się w stronę Pawła. Mężczyzna strzelił trzeci raz, ponownie trafił, jednakże w korpus, jeszcze jeden strzał, ponownie pocisk utkwił w głowie mutanta który był coraz bliżej przerażonego Pawła. Nagle rozległa się seria z karabinu i potwór padł na asfalt. Chorąży z dymiącym jeszcze karabinem zbliżył się do stwora. Strzelił mu jeszcze w głowę, chyba dla pewności. Splunął na leżące ścierwo. Uśmiechnął się i obrócił w stronę Pawła. Z oddali nadbiegała reszta ludzi "Powinności". - Spasibo, bolszoje spasibo, drug. Uratowałeś mnie. Nie dałbym rady suce, zaskoczyła mnie pijawa job'jejo mat'. Te szmaty atakują z zaskoczenia, umieją znikać france je*ane. Gdyby nie ty, pewnie już bym nie zył. Uścisnął dłoń nieco jeszcze oszołomionego Pawła. - Nie znaju, jak ci się odwdzięczę, możesz przechodzić przez nasz posterunek kiedy chcesz, a gdy będziesz w potrzebie, pomożemy. Poczekaj... - tu sięgnął do kieszeni i wydobył stamtąd trzy czerwonawe papierki - Dzierżys' drug. Tri tysiacza rubliej. Przydadzą ci się. - Czekaj, ja nie zrobiłem, tego dla kasy - próbował oponowac Paweł. - Bierz i nie gadaj, tutaj nikt nawet po dupie się nie podrapie bez zapłaty. A wy co tam się gapicie!? Ruchy, otwierać bramę, job waszu mat'! CZĘŚĆ TRZECIA: Rostok 6.11.2010 9:34 Strefa, Bar Dziennik Pawła Wilczyńskiego. Dotarłem do Baru. Wciąż lekko zszokowany po przygodzie koło bramy na Wysypisku. Okazuje się, że dokonałem niezłego wyczynu, załatwić pijawę - tak nazywają tu tego mutanta z mackami na mordzie - nie jest tak prosto i już niejeden stalker skończył jako posiłek dla tych kreatur. Ci z którymi gadałem i tak mnie nazywają łgarzem w obesranych gaciach i kłamliwą ciotą, w sumie nic dziwnego, na twardziela nie wyglądam, a i broń miałem w ręku przedtem tylko raz - był to służbowy pistolet wuja, który był milicjantem a ja miałem 9 lat. A tymczasem... przytrafia mi się przygoda rodem z jakiejś gry komputerowej czy filmu. Zycie sprawia ciągle jakieś niespodzianki. W zasadzie sam bar "100 radów" to speluna urządzona w starej piwnicy magazynu, ale przyjęło się mówić "Bar" na cały ten teren, z włóczącymi się wszędzie stalkerami, ponurymi facetami z "Powinności" i różnymi podejrzanymi typami. "Powinność" rządzi "Barem". Mają tu swoją główną kwaterę trochę na uboczu, rezyduje tam ich główna szycha - generał Woronin. Poza tym wszędzie gdzie się da koczują stalkerzy (czasami chodząc trzeba uważac gdzie się stawia nogi), jest coś w rodzaju "areny gladiatorów" no i "100 radów" gdzie można się nachlać, najesć, kupić różne rzeczy i załapać robotę. Barman to dziwny facet. Wyobraźcie sobie gościa z lekką nadwagą, poruszającego się z gracją niedźwiedzia w pasiece, wywracającego oczami co trzecie słowo... Niezły model. W dodatku mówią, że ma powiązania z "Powinnością", "Wolnością", Najemnikami i podobno nawet z Monolitowcami. "Wolność" to tacy tutejsi anarchiści - jak to określił Barman - banda chlających non-stop wódę brudasów, tłuką się bez przerwy z "Dołgiem", o Najemnikach nikt nic sensownego nie powie oprócz tego, że "są", Monoliciarze natomiast to jakaś walnięta sekta, ale oni do Baru nie zaglądają. Podobno pilnują elektrowni. I podobno dosyć skutecznie... Cały czas się zastanawiam, co się mogło stać z ojcem. Do domu nie wrócił, nie znalazł się też w żadnym z okolicznych szpitali tak jak spora część pracowników elektrowni, strażaków czy likwidatorów, jak zapewniał doktor Makarowski. Stary opowiadał, że zaraz po katastrofie intensywnie poszukiwał ojca gdzie się tylko dało. Nie udało mu się to. Przyjechał wówczas do nas do domu z wielkim poczuciem winy. Moim zdaniem - jedynym sensownym wytłumaczeniem jest to, że zaginął on gdzieś w Strefie - skontaktował się z Makarowskim w końcu jakiś czas po eksplozji w elektrowni... Potem nie dał już znaku życia, może zmarł gdzieś w zapomnieniu od choroby popromiennej, a może jeszcze żył jakiś czas? Spróbuję odnaleźć choć jego ślad, podobno część z tych ludzi co pracowali w elektrowni elektrowni żyje do tej pory gdzieś w Strefie... Może będą coś wiedzieć. 6.11.2010 13:56 Strefa, Bar "100 radów" - ...no i co powiesz stalkerze....? - można było odnieść wrażenie, że monotonny głos Barmana unosi się gdzieś pod sufitem podobny do dymu z papierosa. - Powiem, że chcę dojść do Jantaru, a jakoś nikt mi nie chce pokazać gdzie mam się skierować. - A po co ci Jantar? Tutaj jest całkiem miło, ciepło, wódki mnogo i zombiaki w dupę nie gryzą - wszyscy oprócz Pawła głupio zarechotali. - Mam tam interes, zresztą nie wasza sprawa. - Nu brat, znajesz, u nas nic za darmo, co ty, wczoraj się urodziłeś...? - Zapłacę trzy tysiące, zresztą więcej nie mam. - Co powiecie, malcziki, nowy płaci trzy badyle, kto mu pokaże drogę do Jantaru? - Barman wyraźnie kpił. Dały się słyszeć gdzieniegdzie przytłumione śmiechy stalkerów siedzących w barze. Posypały się złośliwe docinki. - Pójdę z tobą - jeden ze stalkerów podszedł do Pawła. - Kostia, a cóż to - tak kiepsko z kasą, że się rozdrabniasz, co powiesz? - spytał Barman. - I tak miałem tam iść za jakiś czas. Zaprowadzę go, a trzy patyki się zawsze przydadzą. Kiedy chcesz ruszyć? - zapytał Pawła. - Nawet zaraz. - Chodź za mną - pociągnął Pawła za rękaw i razem wyszli z baru. Stalker spytał: - Nazywasz się jakoś? - Pa... Witalij. - Dobra, ja jestem Kostia, spotykamy się za pół godziny przy zachodniej rogatce. Broń masz? - Mam pistolet. - Pistolet... ku*wa, to tak jakbyś się z zębami wybrał las wycinać. Najde ci jakiegos kałacha, ale za to wszelkie artefakty jakie znajdziemy biorę dla siebie. Zgoda? Chyba nie było innego wyjścia... 6.11.2010 14:43 Strefa, okolice stacji przeładunkowej Rostok Szli wolnym krokiem przez wielki plac otoczony ze wszystkich stron halami i magazynami. Na placu poniewierały się kawałki betonowych rur, pogięte i przerdzewiałe kontenery, jakieś skrzynki, puste butelki, żelastwo i ogólnie cała masa śmiecia. Gdzieniegdzie leżały trupy mutantów, niektóre już mocno nadgryzione zębem czasu - bądź też zębami ich bardziej żywotnych braci. Słońce wciąż świeciło ostro, mimo iż był to już listopad to pogoda była od kilku dni zadziwiająco dobra. A może to właśnie Strefa rządziła się własnymi prawami? w końcu był tu inny świat, w całkowitym odcięciu od reszty populacji Strefa stanowiła swoiste państwo, enklawę gdzie wszystko było inne. Stary świat kończył się przed ogrodzeniem z drutu kolczastego - dalej była już tylko Ona - Strefa i jej kaprysy, zabójcze ale i nieraz zbawienne dla wędrowca, który przyjął jej zaproszenie. To jak podróż na inną planetę, wejście w inny wymiar przestrzenny. Kto raz dotknął stopą zakazanej ziemi - ten już nigdy nie był taki jak przedtem. Doszli do jednego z krańców placu, który stanowił niski, podłużny budynek z białej cegły. Kostia zatrzymał się. - Poczekaj. Tu lubią chować się różni tacy.... psychole - powiedział, po czym wolno zbliżył się do wejścia do budynku. Zdjął z pleców kałasznikowa, odbezpieczył i zajrzał powoli do środka. Wszedł dalej. - Witia! Chodź! Bezpiecznie!- usłyszał Paweł. Wszedł do środka. Skręcił w prawo - tam w dalekiej perspektywie korytarza ujrzał sylwetkę Kostii. Ruszył w jego kierunku. Wyszli na kolejny plac, tym razem już większy od poprzedniego, w oddali widać było sznury wagonów kolejowych, jakieś zarośnięte rampy a w dalszej perspektywie górującą nad wszystkim szarą bryłę jakiejś hali fabrycznej. Prócz tego oczywiście pełno różnego śmiecia a królował w tym bałaganie na wpół przeżarty rdzą wrak kamaza. Porażała nienaturalna cisza panująca na tym terenie, niegdyś z pewnością miejsce to pulsowało zyciem, niezliczone pociągi przyjezdżały i odjezdżały, fabryki pracowały pełną parą, ludzie biegali pozornie bez celu, ciężarówki głośno warczały na wysokich obrotach wyładowane po brzegi... Dziś było cicho. Cisza ta krzyczała, wwiercała się piskiem w uszy aż do kompletnego oszołomienia. Słychać było tylko kroki dwóch facetów idących po asfalcie placu ładunkowego wśród pootwieranych hal magazynowych, złomu, śmieci i przebijającej nawierzchnię roślinności. - Stój! - Kostia zatrzymał ręką Pawła - Poczekaj. - zaczął się rozglądać z uwagą. - Co się dzieje? - Czekaj, czekaj... - szepnął stalker. Dało się słyszeć z oddali cichutkie popiskiwanie podobne do tego jakie wydaje szczur deptany butem, dźwięk narastał coraz bardziej. - Smotri drug, pieprzone skoczki - Kostia wskazał ręką coś poruszające się jakieś dwieście metrów na wprost od nich. Owo "coś" zbliżało się, Paweł ujrzał stado małych zwierzątek z grubsza przypominających myszy ogolone do łysa, skaczące na długich nogach. - Strielaj! - krzyknął Kostia, odbezpieczył karabin i zaczął pruć do skoczków. Paweł ściągnął swego kałacha z pleców i wedle wskazówek jakie otrzymał wcześniej od Kostii przyklęknął, wycelował i nacisnął spust. Nic. - ku*wa! A kto ci odbezpieczy?!! Died' moroz z bałałajką???!! - no tak... bezpiecznik. Plac rozbrzmiewał kanonadą strzałów, pociski rozrywały małe ciałka zbliżających się skoczków na krwawe strzępy. Zwierzątka te miały jakąś dziwną wolę parcia naprzód, mimo swoich braci rozszarypwanych przez kule wciąż zbliżały się do Pawła i Kostii, którzy mniej lub bardziej chaotycznie rozstrzeliwali zbliżające się niedobitki skoczków - oczywiście Paweł jako mniej obeznany z bronią robił to bardziej chaotycznie i mniej efektywnie - jakby to powiedział jego dziadek, stary żołnierz - powybijał już Panu Bogu wszystkie okna. - Job jego mat'.... zawsze pojawiają się wtedy kiedy nie trzeba. - rzucił Kostia po zabiciu ostatniego stworka. Przed oboma stalkerami widniał długi, krwistoczerwony pas z porozrzucanymi kawałkami czegoś, co jeszcze przed dziesięcioma minutami biegło prosto na nich z żądzą mordu w czerwonych oczkach. Paweł po prostu nauczył się przestać dziwić odkąd znalazł się w Strefie. Pijawka i inne munanty przy bramie na Wysypisku, te demoniczne skaczące szczurki tutaj, poza tym całe to "państwo w państwie" jakim Strefa w istocie była - to za dużo dla człowieka który się wszystkim szczerze przejmuje. Najlepszą metodą było chyba "wyłączenie" w mózgu ośrodków odpowiadających za zdziwienie. Inaczej pewnie po dłuższym czasie fiksowało się. - Nigdy cię tu nie widziałem, jesteś nowy? - spytał Kostia. - Jestem naukowcem, mój smigłowiec zestrzelili koło Agroporomu, muszę iść do Jantaru. - Dobra, zresztą nie moja rzecz. Idziom! Szli wzdłuż starej rampy przeładunkowej. Beton był powykruszany, zarośnięty mchem a nawet gdzieniegdzie całymi kępami trawy. Nagle usłyszeli gwizd i ciche acz energiczne plaśnięcie. Kostia osunął się na asfalt. - Blat'.... snajper, sukinsyn... jęknął trzymając się za krwawiący bok. Paweł niewiele myśląc chwycł stalkera za kołnierz i zaczął ciągnąć w stronę zardzewiałego, samotnego wagonu, który stał przy rampie. Kostia na przemian jęczał i klął jak szewc, spod palców trzymających kurczowo raniony bok widac było coraz bardziej czerniejący od krwi materiał. Gwizdnęła kolejna kula, na szczęście tym razem niewidzialny strzelec trafił w asfalt. Doczłapali sie wreszcie do zbawiennej zasłony. Snajper strzelił jeszcze raz, ale to już pewnie dla zasady, bo pocisk brzęknął tylko o pudło wagonu. 6.11.2010 15:04 Strefa, stacja przeładunkowa Rostok Dziennik Pawła Wilczyńskiego Dziwiłem się gdy wylatywaliśmy z Czarnobyla z eskortą wojskową. Że niby "po co?". Teraz już się nie dziwię. Strefa jest skrajnie niebezpiecznym miejscem. Gdy zataszczyłem Kostię za ten wagon, ujrzałem, że jego lewy bok to jedna wielka plama krwi. Krwi, której wciąż przybywało. Facet stawał się już półprzytomny, coś tam bredził, jęczał, klął na tego cholernego strzelca-widmo... Cóż, szczęscie nam nie sprzyjało, znalazłem się z poważnie rannym stalkerem za starym wagonem w otoczeniu snajperów, mutantów i innego tałatajstwa - w dodatku kompletnie niezorientowany w terenie. Opatrując ranę Kostii modliłem się w duchu, żeby już nic się nie zdarzyło, przynajniej na razie. Jakże, jednak, ludzka intuicja jest zgubna.. To była kwintesencja Strefy, jak się później dowiedziałem. Na początku poczułem jak drży ziemia pod moimi stopami. Nie było to jakieś szczególnie silne drżenie - ot coś jakby po zardzewiałych torach zaraz obok nas przejechał cięzki pociąg towarowy. Potem dał się słyszeć głuchy grzmot. Słońce zaczęło jakby przygasać, lecz gdy spojrzałem do góry poczułem się jakbym zaglądał do kotła pełnego spienionej czerwonopomarańczowej magmy, bo taką barwę miały skręcone kłęby chmur jakie zakryły całe niebo. Znowu drżenie ziemi i głuchy grzmot. Gdzieś w oddali zaczęły wyć syreny. "Zwarcie, cholerne zwarcie" szepnął Kostia - "trzeba się ukryć bo zginiemy" dodał po chwili. Rozejrzałem się wokół i dostrzegłem wjazd do niewielkiego tunelu tuż pod wielką halą fabryczną. Tunel był wypełniony całą masa róznych gratów, ale może udałoby się nam tam gdzieś upchnąć. Wziąłem Kostię na plecy i z tym ładunkiem najszybciej jak mogłem ruszyłem krok na krokiem w kierunku tunelu. Tymczasem zjawiska zaczęły przybierać na sile. Ziemia zadrżała mocniej, zrwał się wiatr, grzmot rozbrzmiewał już niemal cały czas no i te czerwone chmury... Nic dobrego nie mogło z tego wyniknąć. Wreszcie dowlekliśmy się do tunelu i weszliśmy jak nagłębiej się dało pomiędzy wraki i złom tam zgromadzony. Tymczasem na zewnątrz świat oszalał. Dźwięk grzmotu zmienił się w odgłosy przypominające gigantyczne i głośne trzaski, zrobiło się też ciemniej. Błyskało się. Po jakichś pięciu minutach cisza powróciła na swój pierwotny teren.... Później się dowiedziałem, że zwarcie jest tak niebezpieczne bo lokalnie generuje olbrzymie ilości promieniowania a my zdążyliśmy dosłownie w ostatniej chwili, inaczej obydwaj zginęlibyśmy. 6.11.2010 15:25 Strefa, stacja przeładunkowa Rostok Paweł pochylił się nad leżącym Kostią. - Jak się czujesz? Boli? - Job jego mat' boli... Chyba już po mnie, brat... - Będzie dobrze, chyba. Nie łam się. Najważniejsze, że od zwarcia uciekliśmy. Pójdziemy do Jantaru, naukowcy cię wyleczą - Paweł mówił to z coraz mniejszą wiarą we własne słowa. - Uratowałeś mnie, spasibo drug, ja tego nie zapomnę... - Przestań, przecież... - Nie, poczekaj. Ty mi nie pomożesz, ja tu zostanę... zasrany, pieprzony snajper... posłuchaj Witia, pójdziesz wzdłuż torów, za budową skręcisz w lewo... blat' tylko uważaj, strzelają.... potem prosto i w lewo, potem zobaczysz tunel....ech....boli, k'jebieni matieri.... tunel, tam są spalacze idź ostrożnie bo zginiesz, śruby rzucaj, za tunelem już droga na Jantar.... idi na Jantar....drug.... - Nie mów tak, pójdziemy razem, Kostia, Kostia!? Oczy stalkera były nieruchome i powoli zachodziły mgłą. Paweł zaklął szpetnie. Nie rozpaczał, życie nauczyło go być twardym, zresztą z poznanym niecałe dwie godziny temu stalkerem w sumie nic go nie łączyło, a on, Paweł Wilczyński zachował się po prostu jak człowiek. Bo Kostia kimkolwiek był nie zasługiwał na to, aby go zostawić na pastwę Strefy i jej kaprysów, jednym z nich było owo zabójcze zwarcie. Że umarł chwilę później - pech. Westchnął ciężko, nałożył martwemu kaptur głęboko na oczy i zawiązał. Po czym z wyrzutami sumienia opróżnił mu kieszenie i przykrył go dziurawym kocemjaki znalazł we wraku samochodu obok. Odczekał jeszcze jakieś dwadzieścia minut i wyszedł ostrożnie z tunelu... CZĘŚĆ CZWARTA: Jantar 6.11.2010 17:02 Strefa, bunkier naukowców w Jantarze Niegdyś zapewne Jantar był pięknym miejscem - nietrudno to sobie wyobrazić - porośnięte zieloną trawą wzgórza, liczne drzewa pochylające gałęzie tuż nad błękitną taflą jeziora, spiew ptaków, delikatny powiew ciepłego wiatru. Długo później postawiono tu ośrodek naukowy, ale i on zadzwiająco nie kontrastował specjalnie z przyrodą jaka go otaczała. Jakże jednak okrutny bywa czas, historia i zwyczajna złośliwość losu. Obecnie z jeziora została wielka niecka, po częsci pokryta bagnistymi rozlewiskami, wyjałowiona trawa - a raczej to co z niej zostało - nabrała koloru zgniłobrązowego a wiatr przynosił raczej odór mokradeł i radioaktywny pył, niźli swieże powietrze. Nad całą ta nędzą i rozpaczą wisiały cały czas stalowosine, ciężkie chmury, z których nierzadko padał zielony deszcz. Niemalże w środku wyschniętego jeziora ogrodzona murem z prefabrykatów zmajdowała się szara, betonowa bryła bunkra naukowców, którzy szumnie nazywali tą szkaradną, podobną do kapsla po piwie budowlę "Mobilnym laboratorium". Paweł stał właśnie w środku laboratorium, i czekał. Czekać kazał mu sam Sacharow, zajęty jakimiś ekstra ważnymi - jak to określił - pomiarami. Do Jantaru doszedł bez kłopotów. Po śmierci Kostii, opuścił tunel i ostrożnie przekradł się w pobliże niedokończonej budowy ale nic się nie działo. Potem odnalazł tunel pod linią kolejową i korzystając z zapasu śrub znalazł drogę między dość gęsto rozmieszczonymi "spalaczami" - jeden wprawdzie wybuchł niemal obok niego, ale na szczęście poza lekkim osmaleniem rękawa kurtki nic się nie stało. Potem jedynie w dali gdzieś usłyszał jęki - ujrzał jakieś trzysta metrów od siebie faceta, który idąc w sposób który w normalnym świecie zdradzał stan upojenia alkoholowego, coś sobie jęczącym głosem mamrotał. Gość kołysząc się zniknął gdzieś w zaroślach, ale Paweł cały czas myslał iż ma do czynienia z pijanym, w końcu wódki konsumowało się tu spore ilości jak zdążył zauważyć w Barze. Później z błędu wyprowadził go Sacharow. - ...to zombiaki. Za długo łazili przy "zwęglarce". Pierwsze stadium - gdy gość zachowuje jeszcze resztki pierwotnej pamięci, dzięki temu wie jak używać broni i ma szczątkową inteligencję. W drugim stadium wszystko to zanika i delikwent staje się w zasadzie żyjącymi zwłokami. Szto-to jeszcze potrafi mamrotać, ledwo łazi, żre co napotka na drodze, ale to pewnie jakieś głębokie atawizmy. Trzeci etap jest w zasadzie najciekawszy, zombiak staje się miejscami lekko przezroczysty. Prawdopodobnie fale "zwęglarki" tak długo oddziaływują na organizm faceta, że rozpieprzają mu po częsci strukturę cząsteczkową, choć jeszcze nie wiemy dokładnie w jaki sposób. - A ta "zwęglarka" to co? - Hmm.. nie wiesz? Taki kompleks wielkich anten na południe od Prypeci. Nie wiadomo po co one powstały, różnie sie mówiło; a to że radar, a to że system łączności, a byli tacy co przysięgali, że jest tam studio telewizyjne - fakt, że ten kto przebywa zby długo w ich pobliżu dostaje fioła a potem staje się zombiakiem. Ma prawie "ugotowany" mózg, panimajesz? - zwęglony. Przez te cholerne anteny nie można dostać się do Prypeci, jedynie "Monolity" mają jakiś sposób na pozostanie przy zdrowych zmysłach, chociaż kto ich tam, może im też już wyżarło mózgi, przynajmniej mało się od truposzczaków różnią. Jeden rozgowor eto: "Monolit wzywa", "Monolit przemówił" i tym podobne bzdury, za wiele z takim nie pogadasz. Zresztą oni raczej najpierw strzelają, a potem pytają o szczegóły. Strasznie są drażliwi... - Nie ma sposobu, żebym dostał się w w tamte rejony? Chodzi mi o Prypeć, okolice elektrowni....? - A po kiego chcesz tam liźć? - Sprawę mam do załatwienia. - Ha ha ha! "Sprawę"? Malczik, ty oczadział? To nie urząd pocztowy. Coś ty się wczoraj urodził? - Da się, czemuż by nie. Idź do Monoliciarzy, ukorz się przed nimi, powiedz, ze Monolit cię wzywa i poproś aby cię przyjęli do siebie. Będziesz mógł łazić po Prypeci i elektrowni do woli. - Żartujecie. A ja poważnie pytam. - Poważnie.... poważnie to nie da rady. "Monolity" zabiją Cię zanim się zbliżysz do ich posterunków. Obydwaj zamilkli. Sacharow z wolna oddalił się w kierunku komputera. Za chwilę jednak odwrócił się i rzekł: - Czekaj no... Może Doktor by coś pomógł. - Doktor? - No, ja nie znaju jak on się nazywa. Wszyscy go zwą Doktorem, różnie o nim gadają, ale jedno jest pewne - on tu siedzi od początku powstania Strefy. Podobno pracował w elektrowni... Nawet Monoliciarze go poważają. - Gdzie go można spotkać? - Gdzie...? Wszędzie i nigdzie, on gdzieś łazi swoimi drogami, czasami bywa tu u nas, jeśli chcesz mieć pewność, że go spotkasz - zostań w Jantarze parę dni, pomożesz nam w pomiarach - Doktor któregoś dnia na pewno się zjawi. 12.11.2010 Strefa, Jantar Dziennik Pawła Wilczyńskiego. Już szósty dzień siedzę u naukowców w Jantarze. Czekam na tego całego Doktora. Jeśli ktoś będzie coś wiedział o katastrofie, ludziach pracujących w tamtym czasie w elektrowni i o początkach Strefy - to tylko on. Jeśli zaś nie - będę usiłował się stąd wyrwać. Co będzie niejakim problemem - o ile w ogóle się uda. Liczne patrole, szkolone psy, ogrodzenia pod napięciem, czujniki ruchu - chyba nie za mało jest tego aby odstraszyć potencjalnego uciekiniera. Obecnie zaś, po utracie dokumentów - które i tak były fałszywe - w oczach wojska pilnującego Strefy jestem zwykłym stalkerem, rabusiem i złodziejem. Cóż - jeszcze trochę i być może zaczną tu zsyłać prawdziwych przestępców w ramach resocjalizacji. Nie nudzę sie tu jednak. Łażę z profesorkami na różne pomiary - złaziliśmy już chyba cały Jantar, a ile zastrzeliliśmy tego całego zmutowanego smiecia, które się tu lęgnie - nie zliczę. No i ja coraz lepiej obchodzę się z bronią. Najgorsze są snorki i stalkerzy-zombie. Snorki wyglądają jak łazące na czworaka przygłupy ubrane w maski tlenowe, jednak są groźne jak cholera, bo potrafią skoczyć znienacka na niczego nie spodziewającego się człowieka. Trzy dni temu jeden uryzł mnie w łydkę, na szczęście Sacharow mnie uspokoił, że często się to zdarza i żadną kiłą czy innym syfem się nie zarażę. Ot pociecha, dobre i to w obecnej sytuacji. Stalkerzy-zombie natomiast mimo swojego otumanienia dość celnie strzelają. Doktor Lisowski dostał wczoraj kulkę w ramię, jednak niegroźnie. Ujawniłem się profesorowi i reszcie - przestałem grać "Wołkowa", zresztą Sacharow i tak się zorientował, że opowiadam bajki. Jednak goście podeszli do tego ze zrozumieniem, i tylko niektórzy pukali sie w czoło z pytaniem po co "k'jebieni matieri" wlazłem w ten szajs bez możliwości powrotu... Zaczynam się zastanawiać co dalej. Co będzie jak ojca nie znajdę? Co będzie jak znajde tylko jakieś urwane ślady, grób, lub co gorsza nie znajdę nic? Utknąłem na dobre w tym gównie, nie ma szans, żebym się wydostał legalnie a i nielegalnie nikomu się to nie udało. Podobno wojskowi są przekupni i za wielką kasę można się przeszmuglować na zewnatrz, ale nie mam co liczyć na "wielką kasę". Wszystko zostało w Polsce... Mierzymy natężenie róznego typu promieniowania w różnuch miejscach. Podobno to pozwala przewidywać z wyprzedzeniem zwarcia, te mordercze wyładowania i emisje jakich już byłem świadkiem w Rostoku. Jutro idziemy na zachodni brzeg jeziora, jałowe pustkowie porośnięte trzcinami. Znowu będziemy biegać z miernikami jak koty potraktowane walerianą. Znowu nas coś spotka, albo i nie. Znowu... 13.11.2010 8:52 Strefa, Jantar, zachodni brzeg wyschniętego jeziora. Ich stopy grzęzły w miękkiej, szlamowatej niemal ziemi gdy szli na dzisiejsze miejsce pomiaru. Doktor Romanienko, asystenci Igor i Oleg no i Paweł w roli wołu roboczego, targający na zgiętych plecach cały ekwipunek. A jednak w dobrym humorze jak cała reszta - czyściutkie niebo nad głową i jak dotąd brak żadnych niespodzianek napawały wyraźnym optymizmem. Igor z Olegiem jak zwykle - opowiadali sobie świńskie kawały i rechotali jak naćpane żaby. Tak, reakcja organizmu na sprośne żarty jest jednakowa, czy jesteś obleśnym żołdakiem czy magistrem po trzech fakultetach z fizyki jądrowej. Szczególnie, gdy o prawdziwych kobietach można tylko tu było pomarzyć z ręką pod kołdrą... - Stać! - powiedział Romanienko. Znajdowali się na stoku lekko opadającym ku wielkiej, błotnistej niecce jeziora. Paweł zdjął z pleców ładunek i wyprostował grzbiet. - Rozkładać sprzęt, skoriej zaczniemy to i prędzej wrócimy do bazy! Oleg, Igor - ku*wa, ruszać się. Ty, Paweł ustaw emitery pięćdziesiąt metrów na północny wschód i dwadzieścia metrów na płoudnie. Ruchy! - Tu Romanienko, jesteśmy na miejscu przystępujemy do pomiarów - profesor zameldował przez krótkofalówkę. Z małego pudełeczka dały się słyszeć po chwili trzaski układające się w słowa "Przyjąłem. Bez odbioru". Romanienko, staroświecki człowiek, nie ufał nowoczesnym urządzeniom typu PDA - ciągle powtarzał, że to plastikowe diabelstwo psuje się przy pierwszej możliwej okazji, a stare wojskowe krótkofalówki - jeszcze z demobilu Armii Czerwonej - nigdy go nie zawiodły. - Gotowi? Brzuchy pełne? No, to mierniki w dłoń, malcziki, i jedziemy! - warkot włączonego agregatu prądotwórczego oznajmił rozpoczęcie pracy. 13.11.2010 10:38 Strefa, Jantar, zachodni brzeg wyschniętego jeziora. Siódme poty lały się z nich, słońce dziś niemożliwie mocno grzało jak na listopad. Od ponad dwóch godzin biegali z miernikami w dłoni od emitera do emitera tworząc pod kierunkiem doktora Romanienki mapę rozkładu promieniowania gamma. Romanienko był niezmordowany. Na wielkim arkuszu papieru notował podawane wartości, dyktował coś do kieszonkowego magnetofonu i co chwila wydawał krzykliwe polecenia swoim podkomendnym. Powoli cała akcja zbliżała się ku końcowi, jednak nie był to koniec zajęć na dziś, w laboratorium czekało ich jeszcze żmudne wykonanie mapy natężeń, wyliczenie rozkładu statystycznego emisji, wariancji, odchyleń standardowych no i porównywanie wyników z rezultatami poprzednich pomiarów. wreszcie. - Kooooniec! Panowie, składamy ten majdan i do domu. Wyłączać aparaturę i agregat, tylko, job waszu mat' aparaturę najpierw, żeby mi liczników znowu nie spieprzyć! No i uważa..... - dalsza część zdania zginęła w odgłosie grzmotu jaki przetoczył się nad okolicą. Jak na komendę wszyscy podniesli głowy. Wpadające w żółto-zielonkawy odcień niebo zasnuwały z wielką prędkościa chmury. - Szlag! Zwarcie! - wrzasnął Romanienko - Chłopaki, biegiem! Musimy gdzieś się schronić, zostaw Paweł ten cholerny złom, wrócimy tu później, leć! Wszyscy rzucili się w stronę gdzie znajdowało się laboratorium, Romanienko biegnąc krzyczał w krótkofalówkę - Sacharow, Sacharow zgłoś się! Mamy tu zwarcie! - Jak to? Przecież ostatnie prognozy..... - Chrzanić twoje prognozy! Lecimy tu do was, nie wiem czy.... - znowu zagłuszyły go grzmoty i trzaski. Paweł biegnąc nagle poczuł jak go coś łapie za nogę. Stracił równowagę i runął jak długi na ziemię. - Pomóżcie!!! - krzyknął nagłośniej jak potrafił, lecz kolejny grzmot zagłuszył jego słowa. W dali widział oddalające się sylwetki współtowarzyszy. Odwrócił głowę i zobaczył co go ucapiło za stopę. Wystający z ziemi, wyschnięty korzeń który akurat znalazł się na jego drodze. Powoli się podniósł. Nagle jego prawą nogę przeszył strumień bólu i Paweł ponownie upadł na ziemię. "No tak, cholera... Jeszcze tego brakowało" - pomyślał. Nadchodziło zwarcie... Po kolejnym grzmocie i drganiach podłoża Paweł podczołgał się do niewielkiego leja i zasłonił głowę rękami. Poczuł słabość ograniającą jego ciało, jakby ktoś wysysał całą energię jaką posiadał. Zaraz potem uderzył straszny ból głowy, pulsujący pisk w uszach i błyski przed oczyma. Później zapamiętał jeszcze smak metalu narastający w ustach, coraz bardziej i bardziej.... ??.??.???? ??:?? ?????? Ciemność, krwawe błyski, ból, drżenie... Jakies słowa jakby z oddali... "- Wstrzyknij pięć jednostek....." "- Tracimy go!" "- .......masaż serca, szybko!" "- Tak, dobrze. Teraz....." "- ... była niezła dawka. Dziwę się jak...." "- ....porządku. Teraz niech....." ??.??.???? ??:?? ?????? Kolejny koszmar za koszmarem... Sny bez początku i końca... Odległa twarz ojca zmieniająca się w maskę snorka... Nieludzki smiech... Elektrownia... Człowiek o złej twarzy, zaciśnięte usta.... Szkielety ludzkie z odpadającymi resztkami ciała... Ciemność... Znowu światło, nieludzkie, białe światło, które sprawia ból... Znowu snorki, cała podłoga, ściany i sufit roją się od ich poskręcanych ciał... Strzały.. Ciemność... 25.11.2010 Strefa, Jantar. Dziennik Pawła Wilczyńskiego. Mogę wreszcie pisać. Daję już radę utrzymać długopis w poparzonych dłoniach. Sporo się zdarzyło... A więc po pierwsze - przeżyłem zwarcie. Podobno mało komu się to zdarza, Sacharow z Doktorem ciagle coś bredzą o "wybrańcu", "przyjacielu Strefy" i tym podobne kawałki. No właśnie - po drugie - znalazłem Doktora - a właściwie to on mnie znalazł. Podczas zwarcia straciłem przytomność, kilka chwil później, gdy wpływ zwarcia osłabł, Doktor akurat przechodził przez miejsce gdzie robiiśmy feralne pomiary i zatargał mnie do Sacharowa. Niestety - ani Romanienko, ani Igor, ani Oleg nie przeżyli. Nie mam im za złe, że nie wrócili po mnie - grzmoty zagłuszyły moje wołanie, poza tym sam bym zapieprzał nie oglądając się jak mały samochodzik gdybym nie skręcił tej cholernej nogi. Doktor to dziwny człowiek. Postawny, łysiejący gość, wyglądający na góra piećdziesiąt parę lat, choć rozsądek i fakty mówią, że ma co najmniej siedemdziesiąt. W końcu podobno pracował w elektrowni az do pechowego dnia. No i udało mu się przeżyć, podczas gdy większośc ludzi zginęła od razu, lub później - czy też co gorsza przekształciła się w kopaczy czy zombiaków... Czy to promieniowanie tak "konserwuje" ludzi? Czy wpływ samej Strefy? Trudno na to odpowiedzieć. Mam do niego mnóstwo pytań. Na razie jednak mam leżeć spokojnie. Zresztą i tak osłabiony i naszpikowany lekami antypromiennymi pewnie nawet bym kilku metrów sam nie przeszedł, nawet do kibla muszą mnie prowadzić. Doktor mówi, że kuracja potrwa co najmniej tydzień - tydzień abym stanął na nogi i zaczął samodzielnie się poruszać. Odzyskanie pełnej sprawności to druga sprawa... 3.12.2010 17:02 Strefa, Jantar Pierwszy śnieg lekko, jakby nieśmiało prószył z ołowianoszarych chmur. Drobne płatki z wolna opadały na ziemię kończąc tu swoje istnienie - temperatura była jeszcze na plusie. Było cicho, nawet oddalone wycia nibypsów czy innych zmutowanych paskudztw, tak powszechne na codzień - dziś jakby ucichły. Wzdłuż betonowego ogrodzenia szły wolno dwie postacie. W szarości zapadającego zmierzchu można było jeszcze rozpoznać ich sylwetki. - ... nie wiem. Nic w sumie nie pamiętam. Mówią, że pracowałem w elektrowni - cóż pewnie mają rację. Nazywają mnie Doktorem - tak, znam się na leczeniu, choć nie wiem skąd. Wiesz, ja nawet nie wiem nic o wybuchu w 1986, choć zdaje sobie sprawę, że powinienem o nim wiedzieć z autopsji a nie z opowiadań. - Ale przeciez musisz coś pamietać. - Pierwszą rzecza którą pamiętam to sufit w jakimś szpitalu, krzyki chorych, przekleństwa... Obudziłem się w nocy, wyobraź sobie jaki byłem przerażony - nie wiedziałem nawet jak się nazywam, nic, pustka, czarna dziura. Złapałem jakieś ciuchy, wyszedłem przez okno i zwiałem w las. Błąkałem się trochę, potem powstała ta pierwsza Strefa ale ja nie miałem gdzie pójść, nic nie pamiętałem. Przygarnęli mnie w Agropromie, zostałem tam palaczem w kotłowni... Drugi wybuch... hmm.. to było w 2006, pamietam jak ziemia się zatrzęsła, błysk był taki, że wielu oślepło. Zaraz później Agroprom ewakuowano i do akcji wkroczyła armia. Ja znowu zostałem w Strefie... I jestem cały czas. Staram się pomagać innym, poza tym chcę odnaleźć przyczynę tego co się tu stało i dzieje nadal. Tyle tego wszystkiego... - Jak to przyczynę? Przecież wiadomo, że.... - Niet, niet, młody przyjacielu. Wszystko ma swoją przyczynę. Ale taką wyższą. Strefa to nie przypadek. Strefa jest skargą czasoprzestrzeni, buntem przeciw łamaniu jej zasad. Stało się coś strasznego, coś co spowodowało oderwanie kawałka naszego świata i przekształceniu go w wielką anomalię. Ha! Oni wszyscy myślą, że panują nad Strefą! Monolity, Wolność, Powinnośc, wojsko czy rząd... Strefa to samorodny twór, żyjąca przestrzeń, która jest na tyle łaskawa, że pozwala przebywać na swoim terenie i tylko czasami karze. Emisje, czy jak wy to nazywacie "zwarcia" - to taka karząca dłoń Strefy. Nagromadzenie wściekłości, odreagowanie, obrona konieczna. - Dlaczego zatem ja to przeżyłem? - Nie znaju, widać Strefa uznała, że jesteś zbyt ważnym elementem tej upiornej układanki aby od razu ginąć. Może zabije cię później, może wcale... Kto to wie...? Może znajdziesz swojego ojca? Może nie znajdziesz? Wracajmy pod dach, zmarzłem... Paweł z Doktorem powoli skierowali się ku zamkniętym drzwiom bunkra laboratorium. Zaczynało sie ściemniać. 4.12.2010 7:20 Strefa, Jantar, bunkier naukowców w Jantarze Paweł stał nad łóżkiem Sacharowa. - ...jak to poszedł? - Ano poszedł. Obudził mnie jeszcze przed świtem, powiedział, że on już tu nie będzie potrzebny i poszedł sobie. - Nie mogłeś go zatrzymać? - Jak? Doktor jak kot, chodzi swoimi drogami, robi co uważa za słuszne. Skoro twierdzi, że już ci nic nie dolega - znaczy ma rację. Mam nadzieję, że wypytałeś go o wszystko? - Ech do diabła... i tak i nie. On nic nie pamięta, jego pamięć zaczyna się od przebudzenia w jakimś szpitalu już po katastrofie. - Co teraz zrobisz? - Nie wiem. Sam nie wiem. Może pójdę w Strefę, będę szukał śladów, albo spróbuję się stąd wyrwać i zapomnę o wszystkim... - Nie powiem, cieszyłbym się gdybyś został, przyda mi się pomoc, szczególnie, że Romanienko i reszta nie żyją. Pomiary ktoś musi robić, nowych ludzi dostanę dopiero w połowie miesiąca... - Nie profesorze. Dziekuję za propozycję, ale muszę iść. Jak to u nas mówią - kto nie idzie w przód - robi krok w tył. Może znajdę gdzieś Doktora, chciałbym z nim jeszcze pogadać... - Nie zatrzymuję zatem, ale szkoda. Wiesz co? Idź do Kordonu, to tereny na południe stąd, w starej wiosce koczują stalkerzy, Doktor często tam bywał, opiekował się tymi nieopierzonymi szczeniakami, udajacymi gierojów. - Dzięki za informację. - Kiedy wyruszasz? - Pakuję się i idę. - Weź to, przyda ci się - Sacharow wstał i wyciagnął z szafy karabin AK wraz z kilkoma magazynkami. Później otworzył drugie skrzydło drzwi i podał Pawłowi jakiś dziwny, złożony materiał. - Kombinezon stalkera - wyjaśnił widząc pytający wzrok mężczyzny. - potraktuj to jako zapłatę za okazaną pomoc. Po kilku minutach drzwi bunkra otworzyły się i wyszedł z nich człowiek w kombinezonie stalkerskim z karabinem na plecach. Nie oglądając się za siebie szybkim skierował się na południe. Śnieg znowu zaczynał padać... EPILOG: Kordon 5.12.2010 12:43 Strefa, Kordon, okolice Mostu. Dwóch ludzi w ciemnych płaszczach z kapturami stało nad kleczącym na ziemi młodym chłopakiem. Jeden z nich przyłozył mu pistolet do głowy. - Nu, wielki stalkerze, to już wszystko?! Cała kasa? - pytał ze smiechem. - Tak, zostawcie mnie głąby, pieprzcie się! Auaaaa! - wrzasnął po ciosie w twarz zadanym znienacka przez drugiego bandytę, który właśnie kończył przeliczać pieniądze. - Brzydko się do nas odnosisz, malczik. A my jesteśmy twoi dobroczyńcy, wiesz dlaczego? - ku*wa, mało mnie to obchodzi.... - Uuuuu... smarkacz podskakuje? To myśmy go chcieli zostawić przy życiu... Cóż, skoro nie chce, to... - mówiąc to pierwszy z bandytów odbezpieczył pistolet który trzymał przy głowie chłopaka. Strzał! Facet w czarnym płaszczu wypuścił z ręki broń i padł na ziemię. Z krzaków odezwał się głos: - Ty, czarny, oddaj chłopakowi to co mu zabrałeś i spieprzaj stąd jeśli nie chcesz dołączyć do kolegi! - .... a takiego ch*ja - wykrzyknął bandyta i w mgnieniu oka wyciągnął pistolet i strzelił do wciąż klęczącego chłopaka. Ten krzyknął z bólu i położył się na ziemi. z krzaków padł drugi strzał. Dwa trupy w ciemnych płaszczach leżały zgodnie na glebie. Paweł wyszedł z krzaków i podszedł do leżącego. Jęczący z bólu chłopak był ranny w nogę, dość paskudnie zresztą. - Skąd jesteś? - ... z Kordonu, z wioski. Wyszedłem szukać artefaktów, kiedy tych dwóch mnie przydybało, gdyby nie ty, pewnie już gryzłbym ziemię. - Na razie kolego, będziesz gryzł patyk z bólu - mruknął Paweł zabierając się do opatrzenia rany. Gdy skończył spytał: - Daleko ta wioska? - Nie... tu przez most i dalej prosto i w prawo. - Zawrzyjmy układ, ja cię tam zaniosę, a tym mi pokażesz gdzie to jest. Jak się nazywasz? - Choroszo.... mienia zowut Sasza. - To idziemy. Trzymaj się pan, panie Sasza. 5.12.2010 13:11 Strefa, Kordon, wioska stalkerów Już z dala ich dostrzeżono. Z początku nerwowi stalkerzy chciali ich od razu zastrzelić, jednak po rozpoznaniu Saszy, jako człowieka niesionego na plecach przez nieznanego im stalkera - emocje opadły. Saszę natychmiast zaniesiono do jakieś na wpół zburzonej chałupy. Po kilku chwilach z domu wyszedł jeden ze stalkerów i rzekł: - Nic małemu nie będzie, brzydko to wyglądało, ale kula przeszła na wylot. Dzięki, żeś go uratował. To frajer i ciapa, ale.... nasz człowiek. - Daj spokój. - Wiesz, tu mało kto zdobyłby się na taki gest, wiekszośc pilnuje swojego tyłka i się nie wychyla, a ty stanąłeś w obronie tego szczeniaka... - Powiedzmy, że nie lubię patrzeć jak dwóch durni pomiata takim szczeniakiem, tylko dlatego, że oni mają broń a on nie. - Dokąd idziesz? - Nie wiem... Na razie idę bez celu. - Zostań tu w takim razie. Przydasz się, czasami nękają nas a to mundurowi, a to ta bandycka swołocz... A tych dzieciaków trzeba pilnować, jak już byli tak durni i wleźli do Strefy. - Pomyślę... Stalker odszedł, ale przystanął, odwrócił się i zapytał: - Aha, jak cię zwać? Jaką masz ksywę znaczy się? Paweł chwilę pomyslał. - Wilk.... mów mi Wilk. - Ano niechże ci i będzie i Wilk. Na mnie mówią Fanatyk, psia ich mać. Witaj w Kordonie, Wilk... Edytowane 26 Września 2020 przez Przemek77 1 3 Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Rekomendowane odpowiedzi
Dołącz do dyskusji
Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.
Uwaga: Twój wpis zanim będzie widoczny, będzie wymagał zatwierdzenia moderatora.