Кристофер (Kpuc) Opublikowano 20 Listopada 2011 Zgłoś Udostępnij Opublikowano 20 Listopada 2011 CYTAT Przez cały grudzień 1980 roku Polacy żyli w przeświadczeniu, że PRL będzie drugim Kuwejtem. Do wiertni Daszewo 1 koło Karlina (dawne woj. koszalińskie) 9 grudnia podjechały dwie ciężarówki. Przywiozły siarczek barytu, minerał dodawany do płuczki – płynu do smarowania świdra – aby była cięższa i w razie trafienia na złoże mogła powstrzymać nagły wypływ ropy. Kierownik wiertni Wojciech Pudełko czekał na tę dostawę od kilku dni. Wiertło było już prawie trzy kilometry pod ziemią i wyglądało na to, że lada chwila trafi na złoże. Dlatego wyjeżdżając na naradę do Piły, kazał płuczkę dociążyć i przerwać wiercenie. Jednak ośrodek wierceń w Kamieniu Pomorskim nakazał, żeby nie przerywać. Zbliżał się koniec roku, a przedsiębiorstwo musiało wykonać plan określony w metrach wywierconych otworów. W znalezienie ropy w Karlinie nikt nie wierzył. Około godziny 17 asystent Grzegorz Czmoch zauważył, że płuczka wypływa na powierzchnię. To oznaczało, że coś ją wypycha z odwiertu. Tym czymś mogły być tylko ropa lub gaz. Czmoch rzucił dokumenty, zdążył krzyknąć: "Erupcja!" i płuczka jak gejzer wystrzeliła z przewodu wiertniczego. Ciśnienie było tak duże, że na rurę nie udało się założyć zaworu. Na chwilę zadziałał tylko prewenter, trzytonowy zawór przeciwwybuchowy, i strumień osłabł. Jednak kilka sekund później płuczka wybiła z jeszcze większą siłą, a powietrze rozdarł przeraźliwy syk gazu. Pracownik wiertni Jan Karbownik wyłączył pompy i chciał jeszcze zgasić agregat. W tym momencie uderzyła go fala gorąca i usłyszał ogłuszający huk. Odruchowo zaczął uciekać pod wiatr. Wyglądał jak żywa pochodnia – to zapalił się waciak na jego placach. Upadł i tarzając się, próbował ugasić płonące ubranie. Potem zaczął się czołgać w stronę szosy. Zanim tam dotarł, nie miał już skóry na rękach. Potem przybiegł kolega, razem wyszli na drogę i próbowali zatrzymywać samochody. Nie udało im się, więc ruszyli w stronę miasta. Zabudowania Romana Ziółkowskiego stały 100 metrów od wiertni. Rolnik, widząc kulę ognia, wpadł do domu i kazał żonie pakować rzeczy. Sam wygonił na pole krowy i zaczął wrzucać ubrania i pościel na przyczepę traktora. Na wierzchu usadził dwójkę malutkich dzieci i ruszył do rodziny w pobliskim Witolubiu. Właśnie szykowałem się na imieniny żony, gdy usłyszałem huk – opowiada Kazimierz Wójcik, strażak ochotnik. – Wybiegłem z domu. Z daleka było widać, że pali się wiertnia, jasno się zrobiło jak w dzień. Nasze dwa wozy dojechały jako pierwsze. Takiego ognia nikt z nas jeszcze nie widział. Zaczęliśmy odciągać barakowozy, w których mieszkali pracownicy z rodzinami. Ugaszenie ognia nie było problemem – wspomina Władysław Wiśniak, który w czasie akcji odpowiadał za dostarczanie wody. – Ale gdyby zgasł, to cała okolica zostałaby zalana ropą. Co gorsza, z otworu wydobywał się też gaz. Skutki jego wybuchu mogły być katastrofalne. Dlatego najważniejsze było opanowanie erupcji. W tym celu do Karlina ściągnięto zastęp ratowników górniczych z Krakowa. Mieli aparaty tlenowe i ubrania azbestowe pozwalające na pracę w temperaturze 300 stopni. Zawiadomiono też wojsko i rozpoczęto ściąganie specjalistycznego sprzętu pożarniczego z całego kraju. W okolicy zaroiło się od koparek, dźwigów i ciężarówek. Budowano drogi i wały zabezpieczające przed rozlaniem ropy. Na pobliskiej rzece saperzy postawili most pontonowy i stację pomp, która zasilała dwa ogromne zbiorniki z wodą. W tym samym czasie energetycy doprowadzili kilka kilometrów linii wysokiego napięcia, bo sprzęt ratowników potrzebował ogromnych ilości prądu. – Potrzebny był także rurociąg, którym po ugaszeniu ropa miała popłynąć na stację kolejową – opowiada Tadeusz Kulczyk, jeden z członków sztabu akcji, dziś prezes PGNiG w Zielonej Górze. – No i terminal do napełniania cystern. Normalnie takie inwestycje realizuje się długie miesiące. Blisko tysiąc ludzi pracujących dzień i noc musiało coś jeść. Samej wody mineralnej w butelkach przywożono trzy ciężarówki dziennie. Jedyna w Karlinie restauracja Na Skarpie wydawała posiłki na trzy zmiany, ale to nie wystarczyło. W namiotach polowych wojsko uruchomiło kuchnię polową i stołówkę. Po trzech dniach od wybuchu do Karlina przyjechali specjaliści z Węgier i szef ukraińskich ratowników naftowych Leonid Kałyna. Miał on ogromne doświadczenie, gdyż w Związku Radzieckim do podobnych wypadków dochodziło kilka razy w roku, tyle że trzymano je w głębokiej tajemnicy. Kałyna był już znany polskim specjalistom, bo w 1975 roku pomagał przy opanowaniu erupcji gazu koło Rawicza. W ślad za nim przybyło kilkunastu radzieckich ratowników i dwa potężne agregaty gaśnicze z silnikami od myśliwców MiG-17. Tymczasem Polskę ogarnęła euforia. Podczas gdy jedni patrząc na płonącą ropę liczyli straty, inni cieszyli się spodziewanymi zyskami, które miały wydobyć nasz kraj z kryzysu. Codziennie tuż po "Dzienniku Telewizyjnym" nadawano reportaże z Karlina. Wszystkie gazety zapełniły się zdjęciami i artykułami opisującymi wytrysk ropy. Polskie Radio po raz pierwszy w historii bez jakiejkolwiek cenzury nadawało relacje na żywo ze sztabu akcji oddalonego zaledwie 200 metrów od ognia. A kierownictwo akcji zostało zasypane listami, w których ludzie podsuwali pomysły na ugaszenie pożaru. Mieszkanka Lipnik proponowała, by "płonący szyb obejść z obrazem Matki Częstochowskiej, aby się ogień nie rozszerzał. I dać na mszę do św. Agaty, patronki ognia". Mieszkaniec Rumi informował, że "wybiera się z synem pójść w nocy, jak wszyscy będą spać, i zasypać to ognisko piaskiem". Proponowano do stłumienia pożaru użyć mleka – "powinno wystarczyć z jednego tylko województwa". Emeryt z Kalisza oferował, że za milion złotych przyjedzie i pokona ogień (napisał tak późno, bo nie mógł kupić koperty). Były też pomysły bardziej wyrafinowane. Rolnik spod Grudziądza radził, by na płonący szyb helikopterami nałożyć kopułę. Inny osobiście przyjechał z południa Polski z pomysłem zrobienia podkopu i zaciśnięcia rury kilkanaście metrów pod ziemią. Do Karlina zawitał także przewodniczący Solidarności Lech Wałęsa. Przyleciał helikopterem ratownictwa morskiego osobiście sprawdzić, dlaczego akcja trwa tak długo. Był wściekły, gdy musiał jak wszyscy czekać na przepustkę. W końcu udało się uprzątnąć plac wokół płonącego otworu i można było przystąpić do usunięcia uszkodzonego prewentera zamocowanego na rurze sterczącej z ziemi. Mieli to zrobić… artylerzyści. Teoretycznie wystarczyło trafić zawór pociskiem, ale przedtem konieczna była ewakuacja kilku wsi na linii strzału. Jako pierwsza 17 grudnia do akcji weszła armata 85 mm i pociski odłamkowo-burzące. Trafiony kilkanaście razy prewenter pozostał na miejscu. Pociski zmieniono na kumulacyjne, ale też bez rezultatu. Następnego dnia prewenter wytrzymał ostrzał kilkunastu pocisków przeciwpancernych z granatnika (jeden z odłamków doleciał aż do Witolubia i trafił w telewizor w prywatnym mieszkaniu). W Wigilię artylerzyści sprowadzili haubicę 122 mm i użyli pocisków odłamkowych. Po kilkunastu trafieniach prewenter wciąż był na miejscu, za to odłamek poważnie ranił jednego z żołnierzy. Podczas symulacji na poligonie w drugi dzień świąt odkryto, że wszystkiemu winna jest rura. Powinna być sztywno zamocowana w ziemi, ale w Karlinie nikt nie spodziewał się ropy, więc rury nie zacementowano. Nieumocowana rura działała jak gigantyczna sprężyna, przejmując energię kolejnych pocisków. Sięgnięto więc po jeszcze większą haubicę 155 mm i pociski przeciwbetonowe. Po kolejnych dwóch dniach ostrzału prewenter się poddał. A tryskająca ropa wciąż płonęła. Było tak gorąco, że w zniszczonym gospodarstwie Ziółkowskich zakwitły wszystkie drzewa i krzewy owocowe. Aby ratownicy mogli zamocować kołnierze na końcówce rury, strażacy musieli schłodzić okolicę i strumieniem wody podnieść płomień. 8 stycznia o godzinie 10 uruchomiono kilkanaście działek wodnych. Tuż przed 11 armatki zdusiły ogień. Wśród strażaków wybuchła radość. W górę poleciały kaski. Za to w sztabie akcji wybuchła panika. Płomień miał być tylko uniesiony, bo mogło dojść do wybuchu ulatniającego się gazu. Ktoś krzyczał, że szyb trzeba zapalić ponownie. Nikt się nie połapał, że cała awantura była transmitowana przez Polskie Radio. Kilka minut później rozdzwoniły się telefony, bo towarzysze w KC słuchali radia. Jednak zamieszanie ucichło z innego powodu. Inżynierowie i naukowcy byli pewni, że po ugaszeniu ognia okolicę zaleje fontanna ropy. A z otworu poza uciekającym gazem ledwie chlapało. Nikt nie miał pojęcia, co stało się z ropą. Kilka godzin później ze względów bezpieczeństwa szyb ponownie zapalono. Ostatecznie ugasili go dopiero 10 stycznia Rosjanie. Zainteresowanie Karlinem zgasło niemal równo z ugaszeniem pożaru ropy. Prokuratura szybko umorzyła śledztwo, bo nikt nie zginął, a zdaniem śledczych wypadku nie dało się przewidzieć. Koszty akcji, 300 mln zł, pokrył skarb państwa. Największą aktywnością wykazała się Służba Bezpieczeństwa zainspirowana raportem Jędrzeja Czyża, działacza koszalińskiej Solidarności, który opisał nieprawidłowości i marnotrawstwo przy poszukiwaniach ropy. SB wszczęła sprawy operacyjne pod kryptonimem: Wulkan, Erupcja i Ropa. Zwerbowano kilkunastu tajnych współpracowników (TW). W końcu ustalono, że informacje zawarte w raporcie wyssano z palca, a Jędrzej Czyż okazał się postacią fikcyjną. 16 stycznia 1981 roku ze stacji w Karlinie odjechały pierwsze cysterny z ropą. A kilka dni później odwiert został zamknięty. – Trzeba było wymienić rury, założyć głowicę eksploatacyjną, wywiercić jeszcze kilka otworów i dopiero rozpocząć wydobycie – mówi Władysław Wiśniak. – Jednak już wtedy wiedzieliśmy, że to złoże jest niewielkie. Gdyby paliło się jeszcze dwa tygodnie, nic by z niego nie zostało. Autor: Przemysław Semczuk Źródła: Newsweek Polska Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Rekomendowane odpowiedzi
Dołącz do dyskusji
Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.
Uwaga: Twój wpis zanim będzie widoczny, będzie wymagał zatwierdzenia moderatora.