Skocz do zawartości

Yossarian

Weteran
  • Postów

    840
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    51

Treść opublikowana przez Yossarian

  1. Przepraszam za post pod postem, ale nikt nic nie pisał. Przypomniała mi się ciekawa postać nietuzinkowego asa Luftwaffe. Poniżej artykuł traktujący o tym pilocie. Hans-Joachim Marseille - kobieciarz, pijak i prawdziwy as Hans-Joachim Marseille nie znosił Hitlera i Goeringa. Uwielbiał za to towarzystwo kobiet, alkohol oraz jazz. Był najlepszym niemieckim pilotem na froncie zachodnim i przy okazji najbardziej niepokornym. O niepokorności i ułańskiej fantazji pilotów myśliwskich krążą wręcz legendy. Wystarczy wspomnieć choćby Jana Zumbacha, który dostał się do niewoli, kiedy wracając do Londynu po pijaku pomylił kierunki i wylądował na niemieckim lotnisku. Jakby było mu mało wrażeń po wojnie latał jako najemnik, przemytnik i prowadził nocny klub. Podobnie hulaszcze życie w czasie wojny prowadził Eugeniusz "Dziubek" Horbaczewski, który pewnego dnia po awaryjnym lądowaniu wrócił do bazy po 3 dniach w czapce niemieckiego pilota, którego zestrzelił i z zapasem kilku skrzynek whisky. Prócz zamiłowania do pięknych kobiet i dobrych trunków łączył ich niezwykły kunszt w powietrzu. Po drugiej stronie frontu takim niepokornym asem był Francuz latający w Luftwaffe, Hans-Joachim Marseille. Przyszły as urodził się w Berlinie-Charlottenburgu 13 grudnia 1919 roku w francuskiej rodzinie, która znalazła schronienie w Niemczech podczas prześladowań hugenotów mających miejsce w ich ojczyźnie. Mimo, że od niemalże czterech stuleci mieszkali w Niemczech, a każdy mężczyzna służył w pruskiej armii, to francuskie tradycje były w domu podtrzymywane. Wojskowe tradycje Podobnie sprawa miała się z wojskowymi tradycjami rodziny Marseille. Z dziada-pradziada każdy mężczyzna służył w armii. Kiedy "Jochen", jak zwano Hansa-Joachima, się urodził jego ojciec, Siegfried Georg Marseille, był kapitanem w armii Republiki Weimarskiej. Jednak mogło się wydawać, że styl życia, jaki prowadzi nastoletni Jochen prędzej zaprowadzi go na oddział chorób wenerycznych miejscowego szpitala, niż do armii. O dziwo stało się inaczej. 7 października 1938 roku wstąpił jako kadet do Luftwaffe. Po unitarce, 1 marca 1939 roku trafił do Luftkriegsschule 4 - szkoły sił powietrznych. Tam ponownie okazało się, że Jochen ma dyscyplinę za nic i nijak nie może się dostosować do zasad panujących w wojsku. Często dostawał karne służby na terenie szkoły i musiał zostawać w dni wolne w jednostce. Nie przeszkadzało mu to w równie częstych ucieczkach. Raz ukradł samochód i udał się na wycieczkę po okolicznych barach. Innym razem wybrał się na taką wyprawę samolotem szkolnym. Jednak zawieszono go w lotach dopiero, kiedy "urwał się" swemu prowadzącemu i poleciał wykonywać w spokoju akrobacje. Kiedy tylko pozwolono mu ponownie latać pierwsze co zrobił to wylądował na autostradzie pomiędzy Magdeburgiem a Braunschweigiem wśród zaskoczonych kierowców i rolników pracujących na polu i... wybiegł z samolotu za potrzebą. Po czym jakby nigdy nic wystartował. Mimo to doceniono jego umiejętności pilotażowe i wysłano go do szkoły pilotów myśliwskich we Wiedniu, którą ukończył z wyróżnieniem. Niestety z dyscypliną nadal był na bakier. Nawet "nie nauczył się porządnie salutować", jak wspominali jego ówcześni dowódcy. Na wojnę Po ukończeniu szkoły został przydzielony 18 lipca 1940 roku do Ergänzungsjagdgruppe Merseburg, której zadaniem było osłanianie zakładów przemysłowych. Jednak już 18 sierpnia został przydzielony do I.(Jagd)/LG 2, która to jednostka stacjonowała w pobliżu Calais. Pierwsze zwycięstwo odniósł już w pierwszej walce - 24 sierpnia zestrzeliwuje do morza Spitfire’a. Jednak nie cieszyło go to zwycięstwo. W liście do matki pisał: "Dziś zestrzeliłem mojego pierwszego przeciwnika. Wciąż myślę, jak matka tego młodego człowieka musi się czuć, kiedy dostaje wiadomość o śmierci syna. A ja jestem winien tej śmierci. Jestem smutny, zamiast być zadowolony z pierwszego zwycięstwa." Był bardzo honorowym pilotem. Walka powietrzna była dla niego sportem. Nie chciał zabijać, co wielokrotnie potwierdzał i słowami i czynami. Już służąc w Afryce nigdy nie strzelał do pilota, który wyskoczył z płonącego samolotu i opadał na spadochronie. Znany jest również przypadek, gdy eskortował uszkodzony brytyjski myśliwiec do czasu, aż ten bezpiecznie wylądował, informując przy okazji swoich kolegów, żeby go nie atakowali. Słynne stały się jego imprezy, które organizował dla zestrzelonych przez siebie pilotów alianckich. Zapraszał ich na drinka, a później wysyłał paczki do obozów jenieckich. Uważał ich za szlachetnych rycerzy i tak też ich traktował. Robił coś jeszcze, co doprowadzało dowództwo do białej gorączki: po takim drinku, lub dwóch, pisał list, wsiadał do samolotu i nie bacząc na ogień artylerii przeciwlotniczej zrzucał nad bazą przeciwnika. Jeden z takich listów napisanych przez Marseille brzmiał: "Z przykrością informujemy, że porucznik Byers został strącony 14 września przez samolot z naszej jednostki. Gdy opuszczał kokpit, był ciężko poparzony. Znajduje się obecnie w szpitalu w Darnie i wraca do zdrowia. W imieniu Luftwaffe pragniemy przekazać wyrazy ubolewania". Takie wyczyny doprowadzały Goeringa do białej gorączki. Podrywacz Marseille nie trafił do Afryki w nagrodę. Wręcz przeciwnie. Podczas Bitwy o Anglię, mimo strącenia 7 Spitfire’ów, nie wykazał się w powietrzu niczym szczególnym. Głównym powodem takiego stanu rzeczy było to, że zwykle latał na ciężkim kacu lub do samolotu doprowadzała go żandarmeria, wyciągając wcześniej siłą z jednego z licznych burdeli jakie odwiedzał. Podpadł nie tylko tym. Uwielbiał "wypożyczać" służbowy samochód dowódcy eskadry i organizował eskapady na "dziewczynki". Pewnego dnia zbałamucił córkę szefa miejscowego Gestapo. Tego już dla władz, zwłaszcza partyjnych, było za dużo. Postanowiono się go pozbyć i wysłano, jak się mogło wydawać, z dala od pokus - do słynnej później Jagdgeschwader 27, stacjonującej w Afryce Północnej. Marseille nic sobie z tego nie zrobił, a jak się miało później okazać, ta banicja stała się drogą do sławy. Do legendy przeszło jego mieszkanie w Bengazi, w którym miał spotykać się z bratanicą Mussoliniego, żonami wyższych oficerów Panzer Armee Afrika, miejscowymi pięknościami, czy piosenkarkami występującymi dla walczących żołnierzy. Ponoć nie przepuszczał żadnej okazji do podboju kolejnej piękności. A te lgnęły do przystojnego asa niczym pszczoły do miodu. Colin D. Heaton, amerykański historyk wojskowości, twierdził, że o jego podbojach łóżkowych krąży więcej opowieści, niż o walkach powietrznych. Choć tych stoczył całkiem sporo. Gwiazda Afryki Jochen trafił do Afryki 20 kwietnia 1941 roku. Pierwszego przeciwnika zestrzelił już 3 dni później. Jednak sam też padł ofiarą ognia francuskiego podporucznika Jamesa Denisa latającego w brytyjskim 73. Dywizjonie. Marseille musiał awaryjnie lądować. Jak się miało okazać Marseille miał pecha do Denisa - 21 maja został ponownie przez niego zestrzelony. Mimo to taktyka przyjęta przez niego sprawdzała się bezbłędnie. Odrzucił całkowicie podręcznik do walki powietrznej z jakiego uczono przyszłych pilotów myśliwskich Luftwaffe i opracował własną taktykę polegającą na maksymalnym rozluźnieniu szyku i szybkim ataku z przewagi wysokości, który miał doprowadzić do rozbicie formacji wroga. Następnie na wyłapywaniu szybkimi atakami pojedynczych samolotów. Swe ataki doprowadził do perfekcji. Pewnego dnia jego mechanicy policzyli, że na zestrzelenie potrzebował zaledwie 15 pocisków. Zestrzelenia od 37 do 40 osiągnął 8 lutego 1942 roku. Zestrzelenia od 41 do 44, 12 lutego. 22 lutego miał na koncie 50 zwycięstw, a 5 czerwca liczba ta wzrosła do 75 zestrzelonych samolotów alianckich. 17 czerwca uzyskał swoje 101 zestrzelenie, a to oznaczało, że do Krzyża Żelaznego z Liśćmi Dębu otrzyma z rąk Adolfa Hitlera Miecze. Ten wyjazd do Wilczego Szańca przeszedł do legendy i najlepiej świadczy o podejściu Jochena do prowadzenia wojny. Antyhitlerowiec Marseille stawił się przed Hitlerem w zniszczonym mundurze pustynnym, nie ogolony i w długich włosach, bo jak zakomunikował adiutantowi Führera: "Tak mi było wygodniej." Na bankiecie z udziałem wierchuszki władz III Rzeszy był już w mundurze galowym, ale i tak nie byłby sobą, gdyby nie wywołał skandalu. Gdy Goering zapytał go, czy plotki o 100 zwycięstwach są prawdą, skwitował: "Ma pan na myśli samoloty czy kobiety?". Po czym niewybrednie skomentował polakierowane paznokcie Reichsmarschalla, sugerując, że coś jest nie tak z jego orientacją seksualną. Szczerze nie lubił nadętego Goeringa. Podobnie jak Hitlera, którego rozwścieczył do czerwoności, kiedy poproszony o zagranie czegoś na fortepianie zagrał najpierw Beethovena, później Chopina, a na końcu najnowsze utwory jazzowe. Jak wiadomo jazz w Niemczech był zakazany, jako "zgniła muzyka amerykańskich czarnuchów". Hitler był na tyle wściekły, że demonstracyjnie opuścił bal, trzaskając drzwiami. Kiedy Marseille wrócił do Afryki, pytany o wrażenia ze spotkania z wodzem miał odpowiedzieć: "To jakiś wariat". Takie zachowanie uchodziło mu płazem, najpierw dzięki zasługom jego ojca, a później swoim własnym. Marseille stał się bożyszczem, idolem młodzieży. Kręcono o nim kroniki, robiono wywiady i... I tutaj pojawiał się problem. Póki Jochen walczył i ładnie wyglądał na zdjęciach wszystko było po myśli goebbelsowskiej propagandy, jednak kiedy się odezwał zaczynała się tragedia. Jak stwierdził Artur Axmann: "Marseille był świetnym wzorem dla niemieckiej młodzieży, ale... do momentu, gdy nie otworzył ust." As zawsze mówił co myślał i nie przebierał w słowach. Kiedyś stwierdził, że Hitler przeminie, a Niemcy będą nadal. Gdyby był szarym obywatelem, to za takie słowa znalazłby się w obozie koncentracyjnym. Jakby tego było mało, to jego ordynansem był południowoafrykański jeniec wojenny - czarnoskóry szeregowy Mathias Letulu, z którym z czasem Jochen się zaprzyjaźnił. Wspólnie dzielili namiot, razem pili, razem wyjeżdżali do Bengazi na dziewczyny. Można sobie jedynie wyobrazić miny jego przełożonych... Wspomniany Colin D. Heaton, przytacza historię, kiedy lotnisko JG27 wizytował jeden z generałów-inspektorów. W środku inspekcji, kiedy cała baza wręcz lśniła, a żołnierze ustawieni byli do przeglądu ze swego namiotu nagle wynurzył się długowłosy kapitan Marseille ubrany w kolorową koszulę, piaskowe szorty od munduru oraz sandały zrobione z samochodowej opony. Na nosie miał lotnicze okulary przeciwsłoneczne. W jednej ręce niósł szklaneczkę whisky, a w drugiej parasol. O jeden krok za nim szedł jego czarnoskóry ordynans i równocześnie przyjaciel, Mathias Letulu, niosąc butelkę szkockiej. Najlepszy z najlepszych Jochen odbył 382 loty bojowe, zestrzeliwując 158 alianckich samolotów. Wszystkie zwycięstwa odniósł na froncie zachodnim, co czyni go prawdopodobnie najlepszym pilotem II wojny światowej. Co ciekawe, wszystkie jego zestrzelenia zostały potwierdzone, czy to przez znalezienie wraku zestrzelonego samolotu, czy przez naocznych świadków, zarówno Niemców, jak i Aliantów. Zestrzelenia te też znajdują odzwierciedlenie w brytyjskich dokumentach. Największy sukces odniósł 1 września 1942, kiedy zestrzelił 17 alianckich samolotów, w tym 8 w ciągu 10 minut. Tego dnia dostał awans na kapitana i został najmłodszym kapitanem w Luftwaffe. Ostatnie zwycięstwo odniósł 26 września 1942 roku. Tego dnia zestrzelił w trudnej walce Spitfire’a. W pamiętniku napisał: "To był najtrudniejszy przeciwnik, z jakim kiedykolwiek przyszło mi walczyć. Jego manewry były wspaniałe... Myślałem, że to będzie moja ostatnia walka". Nawet nie wiedział, jak bardzo miał rację. Zginął cztery dni po tej walce, 30 września 1942 roku. Nie tak jak mu wielu wróżyło: w walce, czy zabity przez zazdrosnego męża. Zginął w wyniku awarii jego Messerschmitta. Wracając z misji, podczas której eskortowali Ju-87 Stuka, kabina jego nowego Messerschmitta Bf 109G-2/Trop zaczęła wypełniać się dymem. Jego "Żółta 14" zaczęła tracić moc i opadać. Po osiągnięciu własnych linii samolot stracił sterowność. Po chwili Marseille zakomunikował: "Wyskakuję. Nie mogę dłużej wytrzymać". Były to jego ostatnie słowa. Po wyskoczeniu z samolotu uderzył klatką piersiową w statecznik. Oszołomiony pilot nie był w stanie otworzyć spadochronu. Znaleziono go leżącego w pobliżu wraku z pękniętą czaszką. Jego zegarek zatrzymał się na godzinie 11:42. Zdjęcia: Źródło: http://facet.interia.pl/historia/news-hans-joachim-marseille-kobieciarz-pijak-i-prawdziwy-as,nId,1896290
  2. Gościu. Kolejna @Paranoia . Czyżbym popadał w obłęd?
  3. @Paulinnio nie instaluj AN3. Ten mod ma już zaimplementowany AN3.01 . Na pierwszej stronie tematu masz link do strony moda, możesz sprawdzić. Możliwe że przez dodanie AN3, coś zaczyna się "gryźć".
  4. A więc stało się! Wojna frakcji!
  5. Trochę prowokacyjny tytuł, ale podobno to jeden z ważniejszych newsów. Szczegóły poniżej: Brytyjscy poszukiwacze skarbów odnaleźli wrak frachtowca SS „Minden”, który w 1939 roku przewoził do Niemiec metale szlachetne, w tym złoto warte 100 mln. funtów. Wrak został odkryty przez Advanced Marine Services z Wielkiej Brytanii, firmę specjalizującą się w poszukiwaniach podwodnych skarbów. W wraku "Minden" mają znajdować się skrzynie ze złotem wartym 100 mln. funtów. "Minden" został wybudowany w 1921 roku w stoczni Vulcan A. G. w Hamburgu. Liczył 116 metrów długości i miał pojemność 4301 ton rejestrowych. Pływał dla Norddeutscher Lloyd. Zatonął 24 września 1939 roku, wracając z Ameryki Południowej ze złotem podjętym z południowoamerykańskiego banku - Banco Germanico, filii niemieckiego banku Dresdner. Statek opuścił Brazylię 6 września - pięć dni po wybuchu wojny. Trzy tygodnie później frachtowiec został przechwycony na Atlantyku przez brytyjskie lekkie krążowniki HMS "Calypso" i HMS "Dunedine". Załoga frachtowca, bojąc się, że Brytyjczycy przejmą przewożone skarby, otworzyła zawory denne, zatapiając własną jednostkę. Wrak "Mindena" odkryto około 200 km na południowy wschód od wybrzeża Islandii, dlatego brytyjska firma zwróciła się do władz islandzkich z wnioskiem o pozwolenie na wycięcie dziury w poszyciu statku i podjęcie skrzyń. Jest to pierwsza taka prośba, choć na islandzkich wodach przybrzeżnych statki Advanced Marine Services operują już od kilku miesięcy. Islandzki dziennik "Iceland Monitor" pisał, że kiedy islandzka straż przybrzeżna zatrzymała wynajęty przez Brytyjczyków okręt badawczy "Seabed Constructor", załoga zapytana o cel badań dawała "niejasne i sprzeczne odpowiedzi". Statek aresztowano i w Reykjaviku przesłuchano załogę. Oskarżono ich o prowadzenie badań na islandzkich wodach terytorialnych bez pozwolenia. Obecnie firma czeka na odpowiednie dokumenty, aby kontynuować poszukiwania. Źródło: http://facet.interia.pl/historia/news-hitlerowski-skarb-na-dnie-oceanu-znaleziono-wrak-ss-minden,nId,2421087
  6. @danieldino jeżeli chodzi o wendettę to zacząłem sprawdzać kontekst. Znalazłem coś takiego http://www.301bg.com/b-17_42-30307.cfm . Czyli zgadzałoby się że taka maszyna została zestrzelona przez zdobycznego włoskiego P-38. Ale co do drugiej części to już mam poważne wątpliwości. B-17 został zestrzelony w listopadzie. Natomiast YB40 zostały wycofane z linii w październiku : https://pl.wikipedia.org/wiki/Boeing_YB-40_Flying_Fortress . To budzi mój sceptycyzm jeżeli chodzi o dalszą część tej historii. Poza tym na stronie którą przytoczyłeś, jeżeli dobrze zrozumiałem, proszą o potwierdzenie autentyczności tego opowiadania. Czyli też podają to jako niesprawdzoną ciekawostkę. Z góry mówię, nie znam angielskiego, posiłkuję się translatorem, a ten czasami tworzy cuda wianki. Jeżeli coś pomieszałem to proszę sprostuj to. Przepraszam, tak to jest jak się czyta po łebkach. Wyraźnie napisałeś że "jest prawdziwa w połowie". Czyli Herman wpadł na niego gdy ten miał już rozwinięty spadochron, to trochę zmienia postać rzeczy. Poza tym skoro piszą o tym na Wiki, to nie będę kopał się z koniem.
  7. Jak mawiał Goebbels kłamstwo wielokrotnie powtarzane staje się prawdą. No trochę przesadziłem, ale część z tych newsów to po prostu wojenne anegdoty. Dziwię się że Historycy łyknęli to, jak pelikan rybę. Poniżej historia zweryfikowana : Człowiek, który przeżył własną śmierć Olbrzymim cielskiem czterosilnikowego bombowca targały przedśmiertne drgawki. Płonący samolot z coraz większym trudem utrzymywał się w powietrzu. Zachłanne płomienie prawie w całości opanowały wnętrze kadłuba, a ognista kurtyna szczelnie odizolowała tylną wieżyczkę strzelecką od reszty maszyny. Siedzący samotnie tylny strzelec nie miał wątpliwości - Tu się nie ma co zastanawiać, stąd trzeba spadać – w płonącym na wysokości 6 tys. metrów samolocie wymowa tych słów była drastycznie dosłowna. Zaczął szukać swojego spadochronu i wtedy ujrzał coś co spowodowało, że mimo szalejących wokół płomieni i odbierającego oddech żaru, poczuł na plecach zimne ciarki. Sierżant Nicholas Alkemade uświadomił sobie, że ma jeszcze najwyżej kilka minut życia. Jedyne co mu pozostało, to wybrać sposób w jaki pożegna się z tym światem. Mógł w męczarniach spłonąć żywcem albo… Tak, alternatywa była zdecydowanie mniej bolesna – kto wie może nawet nic nie poczuje… 23 marca w późnych godzinach wieczornych, na płycie lotniska Witchford kołowały Lancastery 115 dywizjonu RAF. Ciężki czterosilnikowy bombowiec Avro Lancaster, przez wielu uważany za najlepszy brytyjski ciężki bombowiec II wojny światowej, zabierał 6,5 ton bomb, a jego załogę stanowiło siedem osób. Przed atakami wrogich myśliwców, broniło go 8 ciężkich karabinów maszynowych Browning, z czego 6 umieszczono w dwóch obrotowych wieżyczkach. Wśród Lancasterów ze 115 dywizjonu RAF startujących tej nocy nad Berlin znajdowała się maszyna nazwana przez swoją siedmioosobową załogę „S for Sugar”. Dowodził nią kpt. John Morrison, a w tylnej wieżyczce uzbrojonej w cztery sprzężone Browningi siedział strzelec Nicholas Alkemade. Młody sierżant wyruszał w swój piętnasty lot bojowy. W drodze nad Berlin „S for Sugar” szczęśliwie uniknęła ognia artylerii przeciwlotniczej i dotarła nad cel zgodnie z planem. Bombowiec Lancaster Gdy bombowiec, uwolniony od ciężkiego balastu bomb, obrał kurs powrotny na swoje macierzyste lotnisko, został zaatakowany przez nocny myśliwiec Junkers Ju 88. Rozpoczęła się walka o życie. Najpierw pilotowi Junkersa udało się umieścić sylwetkę Lancastera w swoim celowniku i wkrótce niemieckie pociski zaczęły dziurawić poszycie bombowca. Po chwili role się odwróciły i myśliwy stał się zwierzyną. Browningi, prowadzone pewną ręką sierżanta Alkemade, zapaliły lewy silnik Junkersa. Nie mogło to jednak poprawić tragicznego położenia, w jakim znajdowała się załoga płonącego Lancastera. Samolot zaczynał tracić wysokość. Wieżyczka, w której siedział Alkemade była uszkodzona, a on sam ranny w nogę. Najgorsze jednak było to, że paliwo wydobywające się z uszkodzonego zbiornika podsycało pożar, który błyskawicznie rozprzestrzeniał się wewnątrz kadłuba. Sytuacja z minuty na minutę stawała się poważniejsza. Lancastera, od środka kadłuba aż po sam ogon, opanowały płomienie. Alkemade poinformował kapitana Morrisona przez interkom, że płomienie już prawie sięgają jego wieżyczki. Odpowiedź nie pozostawiała wątpliwości – Wiem, wiem, wszystko się pali, trzeba skakać - Były to ostatnie słowa jakie usłyszał od swojego dowódcy. Żeby wyskoczyć z samolotu, Alkemade musiał przejść do płonącego kadłuba po swój spadochron – w ciasnej wieżyczce było za mało miejsca i strzelec zostawiał go zawsze z tyłu, za swoimi plecami. Przez dym i płomienie, które parzyły mu twarz i dłonie, dotarł na miejsce, tylko po to, żeby z przerażeniem stwierdzić, że jego trud był daremny. Spadochron, który miał mu uratować życie, był do połowy spalony i zupełnie nie nadawał się do użytku. Położenie młodego sierżanta wyglądało tragicznie. Wrócił do wieżyczki i usiadł bezradnie. Jego koledzy już pewnie zdążyli wyskoczyć z płonącego samolotu i teraz bezpiecznie opadają na spadochronach. Jemu pozostało najwyżej kilka minut życia… Ogień był tuż obok. Za chwilę płomienie, które już zaczęły parzyć go w plecy, ogarną całą wieżyczkę, a on zginie w męczarniach. Nie zastanawiał się długo. Postanowił dokonać ostatniego wyboru w swoim życiu i zakończyć je w sposób możliwie bezbolesny. Wyskoczył z samolotu… bez spadochronu. Piekło płonącego samolotu pozostało daleko za nim. Odczuł ulgę. Lodowate powietrze wyostrzyło zmysły. Widział gwiazdy na tle czarnego nieba i chmury, które przecinał lecąc w dół jak kamień. Zdawał sobie sprawę, że za kilkadziesiąt sekund nastąpi zetknięcie z ziemią, które zakończy jego życie. Nie pamiętał momentu upadku. Prawdopodobnie stracił przytomność tuż przed nim. Kiedy się ocknął, w pierwszym momencie nie wiedział gdzie się znajduje. Leżał na wznak, a nad sobą widział rozgwieżdżone niebo. Spojrzał na zegarek – była 3:10. Kiedy próbował ruszać nogami i rękami, poczuł dotkliwy ból w plecach. Ostrożnie, zaczął sprawdzać każdą część ciała, badając czy wszystko z nim w porządku. Nie mógł wstać, przy każdym ruchu odczuwał ból i było mu zimno, ale żył i był cały! Nie potrafił pojąć tego co się stało – Spadłem z 6 tys. metrów i przeżyłem?! - Jak to w ogóle możliwe? Leżał pośród drzew, otoczony białym, zimnym puchem. Nie mógł się podnieść, więc pozostawało mu jedynie czekać, aż ktoś go odnajdzie. Zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko. Wkrótce usłyszał głosy i nawoływania zbliżających się ludzi. Sierżant Nicholas Alkemade wyskoczył bez spadochronu na wysokości 6 tys. metrów. Spadł bezpośrednio na gęsty iglasty las pokryty grubą warstwą śniegu. Drzewo, na którym wylądował, złamało się pod jego ciężarem i zamortyzowało lądowanie. Gęsto rosnące drzewa, gruba warstwa poszycia leśnego i obfite zaspy śnieżne, złagodziły skutki upadku i uratowały młodemu lotnikowi życie. Niemcy, którzy go znaleźli stwierdzili u niego liczne obrażenia. Miał poparzoną twarz, ręce i nogi, rany głowy i uda, a także kontuzjowany kręgosłup i stłuczone kolano. Większość obrażeń powstała w płonącym samolocie. Oprócz urazu kręgosłupa, głowy i kolana, upadek z tak dużej wysokości nie spowodował żadnych groźniejszych obrażeń. Ponieważ nie znaleziono przy nim spadochronu, przesłuchujący go gestapowcy nie chcieli uwierzyć, że jest członkiem załogi zestrzelonego bombowca. Podejrzewali, że jest dywersantem, za co groziła kara śmierci. Kiedy wydawało się, że nic już nie ocali sierżanta przed niechybnym wyrokiem śmierci, znowu dopisało mu szczęście. Niemcy odnaleźli rozbity wrak Lancastera. Pomimo olbrzymich zniszczeń, tuż za wejściem do wieżyczki tylnego strzelca, udało się odnaleźć resztki spalonego spadochronu, które w niewytłumaczalny sposób ocalały z pożogi. Wersja sierżanta Alkemade została potwierdzona, a jego samego odesłano do obozu jenieckiego niedaleko Franfurtu, gdzie doczekał końca wojny. Spośród siedmioosobowej załogi zestrzelonego Lancastera, oprócz Nicholasa Alkemade, uratowało się jeszcze dwóch innych członków załogi, którzy w przeciwieństwie do niego mieli spadochrony. Czterech lotników, w tym dowódca samolotu, zginęło. Zostali pochowani na pobliskim cmentarzu. Po wojnie sierżant Alkemade wrócił do Wielkiej Brytanii i w glorii bohatera wojennego udzielił licznych wywiadów. Ożenił się i po demobilizacji rozpoczął pracę w zakładach chemicznych, gdzie uległ kolejnym wypadkom, z których każdy mógł się zakończyć śmiercią. Najpierw spadła mu na głowę stalowa belka ważąca 100 kg. Ludzie, którzy go wyciągali byli przekonani, że już nie żyje. Okazało się, że tylko stracił przytomność, a jedynym następstwem wypadku był, towarzyszący mu przez jakiś czas, lekki ból głowy. Niewiele później, Alkemade uległ poważnemu poparzeniu kwasem, ale mimo to ponownie udało mu się ujść z życiem. Tylko po to, aby wkrótce dopisać do swojej „kolekcji” porażenie prądem, w wyniku którego wpadł do zbiornika z chlorem, gdzie przez kwadrans wdychał toksyczne opary. Pomoc przyszła dosłownie w ostatniej chwili. Jeśli to prawda, że każdy z nas ma swojego Anioła Stróża, to ten, który opiekował się Nicholasem Alkemade, był wyjątkowo zapracowany, a przy tym niezwykle skuteczny. Na pierwszym z załączonych filmów można zobaczyć jak w samolocie Avro Lancaster działała wieżyczka tylnego strzelca. Na drugim, w jaki sposób strzelec awaryjnie opuszczał wieżyczkę, kiedy musiał się ratować skacząc ze spadochronem. Żródło: http://jonaszdrobniak.blog.pl/2013/12/19/czlowiek-ktory-przezyl-wlasna-smierc/
  8. @danieldino trzeba te informacje zweryfikować. Tutaj: https://forum.ioh.pl/viewtopic.php?t=14137&postdays=0&postorder=asc&start=25&sid=e624aed67e4ec91a2fe8cd8fd0a30f07 niektóre z nich są traktowane jako anegdoty. Antywir darł mi się że to niebezpieczna strona, ale prawdopodobnie wygasł im certyfikat, wszedłem i nic się nie stało. Właśnie trochę dziwna jest ta informacja o zemście Fishera. B-17 jako ciężki bombowiec latał w zwartych formacjach, nie "pląsał" po niebie jak myśliwiec. Tak więc latanie aby być jak najlepiej widocznym, komunikowanie się przez radio z nieprzyjacielem, czy też zabieranie dodatkowych kaemów, włożyłbym między bajki. Podobnie "cudownie" ocalony z Halifaxa. Pomijam już fakt "przeżycia" eksplozji - powiedzmy że przeżył, nieprawdopodobieństwa zderzenia się z innym członkiem załogi który wyskoczył dużo wcześniej - jakimś cudem tak się stało, to kompletną bzdurą jest możliwość utrzymania jego nogi w momencie otwarcia spadochronu. Wystarczy poczytać wspomnienia spadochroniarzy. W momencie otwarcia czaszy i gwałtownego szarpnięcia często tracili przytroczony, czy przypasany ekwipunek. A co dopiero mówić o kilkudziesięciu kilogramowym "worku" trzymającym się jedynie kurczowo nogi. Prawdopodobnie od jakiegoś czasu jak napisał @apg2312 żyje to własnym życiem, część z nich znalazłem też tutaj: http://historia.fkcod.pl/index.php?go=ciekawostki Ktoś to pozbierał do kupy i wrzucił całość jako ciekawostki. Trzeba jednak oddzielić ziarno od plew, żeby nie wprowadzać drugich w błąd. Oczywiście nie Ciebie mam tu na myśli.
  9. @Sierioża, Sierioża - po trzykroć Ci biada. Przez Twe prowokacje Monolit upada. Na tym będę kończył częstochowskie rymy, coby tu nie było znów jakiejś zadymy.
  10. Jego charakterystyczny kaczy chód:
  11. Hmmm ... . Nigdzie nie zetknąłem się z informacją, aby Szwajcarzy zakupili Bf-109 w tej wersji. W tym okresie dysponowali 10 maszynami w wersji D i 88 (w tym ośmioma zbudowanymi na licencji) w wersji E. https://pl.wikipedia.org/wiki/Szwajcarskie_Siły_Powietrzne http://www.dws.org.pl/viewtopic.php?f=58&t=9347&start=0&st=0&sk=t&sd=a - drugi post
  12. "Gdy emocje już opadną jak po wielkiej bitwie kurz ..." . Kurcze, prawdę powiedziawszy to nawet nie wiem co teraz napisać, ręce i nogi mi opadły. Nie sądziłem że TEN temat rozpali taką dyskusję. @Paranoia zgadzam się z Tobą w wielu kwestiach, ale czy to nasza wina że obecnie nadużywa się określeń znany, uznany wybitny, celebryta itd. itp. ? Przez to te słowa straciły na znaczeniu w wielu wypadkach są puste i jałowe. Przecież taka jest polityka mass mediów - mówimy o tobie gdy masz swoje 5 minut i gdy opuszczasz ten łez padół, najlepiej w efektowny sposób - to się sprzedaje. Jeszcze raz powrócę do tego co pisałem wcześniej, chodzi mi o przedstawienie osoby która DLA MNIE coś znaczyła, a nie dlatego że po śmierci sobie o niej przypomniano. Co do oceny moralnej, to osobiście raczej powstrzymuję się przed szufladkowaniem ludzi (z pewnymi wyjątkami). Jeżeli chodzi o aktorów, muzyków to prawda że niektórzy z nich są ćpunami, alkoholikami, damskimi bokserami, mniej lub bardziej skrzywieni psychicznie. Ale gdybym patrzył na tych ludzi przez ten pryzmat, to musiałbym przestać oglądać filmy czy słuchać muzyki, bo nie koncentrowałbym się na fabule, utworze tylko na upadłym człowieku. Nie znaczy to że uważam iż artysta ma prawo do takich zachowań. Zło pozostaje złem, a podłość podłością. Zresztą za taki tryb życia wielu płaci wysoką cenę. A szczytem hipokryzji jest dla mnie postawa ich otoczenia. Często ci ludzie kończą ze sobą, bo nie ma im kto podać ręki. Są samotni pośród wielu "przyjaciół". @Paranoia to co powyżej, nie jest kierowane pod Twoim adresem, ot takie moje przemyślenia. @Sierioża dzięki za przypomnienie o Chrisie Cornellu, jakoś mi to umknęło. Dla mnie najlepsza czołówka Bonda w jego wykonaniu. Wiem że będę nudny, ale jeszcze raz powtórzę, szanujmy nasze upodobania.
  13. "Znany" to pojęcie, jakby nie patrzeć względne. Dla jednych ktoś będzie znany, innym jego nazwisko nic nie powie. Dużo zależy od zainteresowań i wieku osoby, dla której ktoś miałby być rozpoznawalny. Czasami jest to kwestia różnicy pokoleń, okresu w którym tworzył, grał artysta. Oczywiście są takie nazwiska, których nieznajomość świadczyłaby delikatnie mówiąc, o pewnej ignorancji. Zakładając ten temat, nie chciałem aby to była ściana z klepsydrami pogrzebowymi. Bardziej chodzi mi o subiektywne odczucia, tzn. lubiłem tego człowieka, jego aktorstwo, twórczość, które być może w jakiś sposób wpłynęło na moje życie. W ten sposób możemy przybliżyć innym osobę której już nie ma. Podobno o gustach się nie dyskutuje, dlatego szanujmy nasze upodobania. Nawet jeżeli czegoś "nie trawię" to niekoniecznie muszę dawać temu wyraz w tym temacie. @danieldino temat o Wodeckim jest tutaj: https://stalkerteam.pl/topic/10114-nie-żyje-zbigniew-wodecki/#comment-110292
  14. Widzę że kolegom na wspominki się wzięło. To dodam że pierwszym autem w którym jechałem była, jeżeli mnie pamięć nie myli Warszawa. Ale największe wrażenie na mnie zrobił licznik w Fiacie 125p. Zawsze patrzyłem zafascynowany na poziomą kreskę prędkościomierza, przesuwającą się w prawą stronę wraz ze wzrostem prędkości. Jeżeli chodzi o Trabanta, to ponad 20 lat temu wybrałem się nim na Ukrainę. Ale to już całkiem inna historia.
  15. Przegapiłem trochę sprawę, bo wczoraj minęło 44 lata od momentu gdy pierwszy Maluch wyjechał z FSM Bielsko-Biała. Sam byłem posiadaczem trzech maluchów (nie jednocześnie) i pracowałem kilka miesięcy w Fabryce Samochodów Małolitrażowych, tak więc temat jest mi bliski. Wbrew temu co napisałem w tytule fiacik nie był moim pierwszym autem. Moje pierwsze cztery kółka to BMW (czyt. Bakelitowe Male Wozidlo) czyli Trabant zwany również "zemstą Honeckera". Ale przesiadka z dwusuwa na czterosuwa była znaczącym krokiem naprzód . Na pewno było to autko proste w obsłudze i użytkowaniu, nawet kierowca o średniej znajomości mechaniki mógł sobie poradzić z większością drobnych napraw. W jednym z moich egzemplarzy sam wyciągnąłem silnik i rozebrałem, aby wymienić panewki na wale. Silnik po złożeniu i włożeniu, o dziwo działał. Innym maluszkiem wybrałem się przez całą Polskę nad morze, nie zawiódł mnie na całej trasie. Co prawda miałem dosyć duże zużycie oleju, (ok. 7l na całą trasę) ale było ono wynikiem mego niedopatrzenia. Przed wyjazdem wymieniałem tłumik i nie wkręciłem jednej szpilki mocującej obejmy, zapomniałem że otwór idzie na wylot do bloku silnika. I tak w czasie jazdy olej wydostawał się na zewnątrz, dmuchawa rozpylała go po całej komorze silnika, a część wyciekała radosnymi stróżkami przez otwory wentylacyjne w klapie na zewnątrz. No cóż nauka kosztuje, ale przynajmniej komora silnika została elegancko zakonserwowana . Wspomnę jeszcze tylko o awaryjnym rozwiązaniu, jakie można było zastosować w starszym typie, po zerwaniu lub zbytnim rozciągnięciu linki rozrusznika. Był to niezastąpiony kij od miotły! Przy pomocy tegoż można było bez problemu odpalić auto. I to tyle tego przydługiego wstępu, poniżej krótki artykuł traktujący o - dla wielu - pierwszych czterech kółkach. 29 października 1971 roku polski rząd podpisał z włoskim Fiatem umowę o "współpracy przemysłowej i licencji". Na jej mocy, równe 44 lata temu - 22 lipca 1973 roku - z fabryki w Bielsku-Białej wyjechał pierwszy Fiat 126p, czyli popularny Maluch. Samochód miał przed sobą trudne zadanie. W latach siedemdziesiątych na tysiąc mieszkańców Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej przypadało zaledwie... 15 samochodów. Jedynym względnie nowoczesnym autem oferowanym wówczas na naszym rynku był licencyjny Fiat 125p. Niestety, nie dość, że samochodu nie dało się tak po prostu kupić (talony), jego cena - równowartość 48 (!) średnich krajowych - była dla większości rodaków astronomiczna. Rozwiązaniem okazał się właśnie mniejszy i zdecydowanie nowocześniejszy brat "Dużego Fiata" - model 126. Pierwsze Fiaty 126p zjechały z linii montażowych FSM w Bielsku-Białej 22 lipca 1973 roku. Dwa lata później produkcję uruchomiono także w zakładzie w Tychach. Druga fabryka wybudowana została w oparciu o projekt siostrzanego, funkcjonującego już, zakładu Fiata we włoskim Cassino. W tym miejscu warto dodać, ze zakup "Malucha" wiązał się dla przeciętnej rodziny z ogromnymi wyrzeczeniami. Początkowa cena Fiata 126p ustalona została na 69 tys. zł. Co ciekawe, ówczesne zarobki porównać można z dzisiejszymi. Oznacza to, że miejskie z założenia autko wymagało odłożenia 20 średnich krajowych! Mimo tego zapotrzebowanie było tak ogromne, że dwie fabryki nie nadążały z produkcją. Czas oczekiwania na zamówiony egzemplarzy wynosił ponad 4 lata! By zaradzić takiej sytuacji, władze PRL wpadły na pomysł zorganizowania tzw. systemu przedpłat i cen ekspresowych, które wprowadzono już w 1977 roku. Po uiszczeniu stosownych opłat samochód można było odebrać w miesiąc od złożenia zamówienia. W takim przypadku trzeba jednak było zapłacić - uwaga - 120 tys. zł! Ale i to nie rozwiązało problemu. Wkrótce Maluch w "ekspresie" kosztował już 150 tys. zł, a mimo tego popyt zdecydowanie przewyższał podaż. Właśnie za sprawą włoskiego "Malucha" w latach 1973 - 1987 prawie półtora miliona polskich rodzin przeżyło niezapomniane chwile mogąc wreszcie zakupić swój pierwszy w życiu samochód. Liczba pojazdów w Polsce wzrosła w tym czasie z 20 do 112 na tysiąc mieszkańców. Nie można było mówić jeszcze o zjawisku motoryzacji masowej (za taką uważany jest wskaźnik przekraczający liczbę 200), ale poczyniono pierwszy i najważniejszy krok w kierunku zmotoryzowania naszego kraju. Fiat 126p produkowany był w zakładzie w Bielsku-Białej przez 27 lat, od 22 lipca 1973 roku do 22 września 2000 roku. Średnia roczna wielkość produkcji wynosiła około 43 tysiące sztuk. Najbardziej "płodnym" okresem dla bielskiego zakładu był rok 1993, kiedy z linii montażowych zjechało 69 549 egzemplarzy. Przez 16 lat, od 1975 do 1991 roku, model ten produkowany był także w zakładzie w Tychach, gdzie roczna średnia wielkość produkcji wynosiła ponad 135 tysięcy sztuk. Dla tamtejszej fabryki rekordowym rokiem był 1980 (182 323 sztuk). W sumie (w Bielsku i Tychach) wyprodukowano 3 318 674 sztuk tego modelu. Ostatni Fiat 126p, oficjalnie nazywany już wówczas Maluchem, zjechał z linii montażowej 22 września 2000 roku. Wraz z końcową wersją "Maluch Happy End" zakończyła się także produkcja samochodów w zakładzie w Bielsku-Białej. Poza Fiatem 126p z linii produkcyjnych zjeżdżały tutaj Syreny (1971-1983), Fiaty 127 (1974-1975), Fiaty Uno (1994-2000), Innocenti Mille (1995-1997), Fiaty Siena i Palio Weekend (1997-2000). Zdjęcia: Źródło: http://motoryzacja.interia.pl/wiadomosci/producenci/news-historia-malucha-zaczela-sie-44-lata-temu,nId,2419806
  16. Na wstępie chciałem zaznaczyć że nie jestem biegły w tytułowym temacie. Znalazłem ten artykuł, dodatkowo "pokopałem" w necie i doszedłem do wniosku że jest on na tyle wiarygodny i ciekawy, abym mógł go Wam przedstawić. A zatem do rzeczy: "Król, kalif, wezyr, duchowny - nikt, kto wszedł im w drogę, nie mógł spać spokojnie. Historia asasynów jest pełna mitów. Kim tak naprawdę byli członkowie zabójczej sekty? Wieczorem, 28 kwietnia 1192 roku Konrad z Montferratu - wybrany przez baronów, ale jeszcze niekoronowany król Jerozolimy - wyruszył na niespieszną przejażdżkę ulicami Tyru. W pewnym momencie wdał się w przyjacielską pogawędkę z dwoma mnichami, którzy zaskoczyli go swoją biegłością we francuskim. W mgnieniu oka w rękach zakapturzonych postaci błysnęły sztylety. Konrad z Montferratu już nie objął tronu... To tylko jeden z kilkuset zamachów, jakich dokonała tajna sekta muzułmańskich skrytobójców między XI a XIII wiekiem na terenach Bliskiego Wschodu i Persji. Gdyby nadal żyli, nazwa "asasyni" mogłaby ich mocno urazić. Słowo to pochodzi bowiem od arabskiego "hasziszija", czyli "tych, którzy zażywają haszysz" - wyrażenia pogardliwego, bo praktykę tę uznawano za bezbożną. Jednak to, że wyraz "assassin" oznacza w języku angielskim czy francuskim zabójcę, nie wzięło się znikąd - przez wieki byli oni postrzegani przez przybyszów z Zachodu jako pozbawieni skrupułów mordercy o nie do końca zrozumiałych motywach... Narodziny legendy W połowie XI wieku w perskim mieście Kom (na terenie dzisiejszego Iranu) przyszedł na świat chłopiec, który według przekazów już we wczesnym dzieciństwie wykazywał niezwykle zdolności. Hassan ibn Sabbah jako siedmiolatek zaczął zgłębiać geometrię i astronomię. Mniej więcej w tym samym czasie żywo zainteresował się też religią. Ze studiów w sławnym szyickim Domu Nauki w Kairze został wydalony za konflikty z władzą, jednak wiedza, którą zdobył, nie poszła na marne. Już wkrótce posłużyła mu ona do stworzenia struktury organizacyjnej asasynów. Ludność północnej Persji żyła wówczas pod jarzmem Turków Seldżuckich, gorliwie wyznających sunnizm - odłam islamu obcy na tych ziemiach. Hassan wrócił do ojczyzny, gdzie nawoływał rodaków do walki z "okupantem". Kiedy odpoczywał po jednym ze swoich wykładów, dotarła do niego pewna wiadomość - i zmieniła całe jego życie. Nizar, przywódca szyitów (drugiej największej gałęzi islamu, której Hassan był wyznawcą), został zamordowany, a tron objął uzurpator. Od tego momentu wielu irańskich szyitów stało się nizarytami, uznającymi za patrona zabitego imama. Pokierować nimi miał Hassan ibn Sabbah. Był człowiekiem o ogromnej charyzmie i imponującej wiedzy. Okazał się także przebiegłym strategiem. Szybko zdał sobie sprawę, że wróg dysponuje większą siłą militarną, więc do realizacji swojej misji trzeba szukać innego rodzaju broni. Na perskich równinach zmasowany atak tureckiej konnicy przeciwko garstce zwolenników Hassana skończyłby się rzezią tych ostatnich. W północnym Iranie znajduje się jednak wiele górzystych terenów, gdzie odpowiednio ufortyfikowane cytadele byłyby praktycznie nie do zdobycia. Strategia się sprawdziła - w krótkim czasie nizaryci przejęli kilkadziesiąt twierdz (w wielu przypadkach bez rozlewu krwi). Co ciekawe, pierwszą z nich przebiegły Hassan opanował w pojedynkę. Jak tego dokonał? Przez lata przekonywał mieszkańców pobliskiej doliny i wartowników do swoich racji. W końcu zaoferował właścicielowi warowni jej wykup. Ten - otoczony konwertytami - nie miał innego wyjścia i przyjął ofertę. W taki sposób w ręce sekty przeszła potężna forteca Alamut, która już na zawsze stała się częścią legendy asasynów. Widmowi zabójcy Czternastego października 1092 roku wezyr państwa Turków Seldżuckich, Nizam al-Mulk, podróżował przez zachodnią Persję. Właśnie kierował się do haremu, gdy do jego lektyki przedarła się zakapturzona postać i w okamgnieniu pozbawiła go życia. Zamaskowany mężczyzna był pierwszym fedainem - wyszkolonym zabójcą, który z radością poświęcił się dla sprawy. Skrytobójstwa nie były wprawdzie niczym nowym w świecie islamu, lecz dotąd zdarzały się raczej sporadycznie. Od momentu pojawienia się asasynów wszystko się zmieniło - dla nich takie zamachy stanowiły podstawowe narzędzie gry politycznej. Za życia Hassana dokonano 50 morderstw, które stały się wstępem do czarnej legendy nizarytów. Wkrótce jej popularność sprawiła, że posądzano ich również o zabójstwa, których nie popełnili. Powszechna aura grozy, jaką wokół siebie roztaczali, była im jednak na rękę. Wrogowie musieli się mieć na baczności, a sojusznicy - traktować ich poważnie. W twierdzy Alamut przechowywano spis imion tych, którzy wykonali zadanie, oraz ich ofiar. Działania asasynów były skuteczne dzięki taktyce ukrycia zwanej takija: nizaryta mógł wyprzeć się wiary i dowolnie kłamać, jeśli tylko miało to pomóc w wypełnieniu misji. Również na ten temat powstało wiele podań, z których chyba najsłynniejsze dotyczy próby zabicia najpotężniejszego władcy islamu - Saladyna. W roku 1176 po kilku nieudanych zamachach na jego życie postanowił on rozprawić się z asasynami i zaatakował ich syryjską warownię Masjaf. W trakcie oblężenia przybył przedstawiciel sekty. Twierdził, że ma mu do przekazania informację zarezerwowaną wyłącznie dla jego uszu. Sułtan, wyczuwając podstęp, postawił ultimatum: zgodzi się na rozmowę, ale dwóch strażników pozostanie przy nim, a posłaniec nie przyniesie żadnej broni. Skrytobójca przystał na te warunki. Gdy podczas spotkania zapytał gospodarza, dlaczego tak obstawał przy obecności strażników, Saladyn odparł, że ufa im bezgranicznie. Wtedy asasyn zwrócił się do wartowników. Na pytanie, czy zabiją władcę, wyciągnęli miecze i odrzekli: - Rozkazuj, panie. To tylko jedna z licznych legend, lecz faktem pozostaje, że potężny sułtan odstąpił od oblężenia. Sojusz sztyletu i krzyża Dla nizarytów najważniejsza była dawah - czyli misja niesienia prawdziwej wiary islamu oraz zjednoczenia wszystkich jego odłamów. Przywództwo Alamutu uznało, iż tereny Syrii doskonale nadają się do ekspansji - region był górzysty i niestabilny politycznie. To właśnie tam asasyni zetknęli się z Europejczykami, którzy przywódcę ich sekty nazwali Starcem z Gór. W tym czasie nizarytami kierował już nie Hassan ibn Sabbah, a Raszid ad-Sinan. Na swoją siedzibę wybrał potężny, górujący nad okolicą zamek Masjaf. Otoczony przez wrogów wiedział, że musi znaleźć sprzymierzeńców - i to szybko. Mieli się nimi okazać przybysze z Zachodu z wyhaftowanymi na płaszczach krzyżami. Kilkadziesiąt lat po pierwszej krucjacie Europejczycy wytracili impet. Nękani ze wszystkich stron i uwikłani w wewnętrzne spory krzyżowcy stopniowo wycofywali się w stronę Morza Śródziemnego. Byli gotowi pójść na ugodę z każdym w myśl dewizy: "wróg mojego wroga jest moim przyjacielem". Zwrócili więc wzrok w stronę graniczących z ich państwami ziem nizarytów w Syrii. Dotarły do nich opowieści o fedainach, nic zatem dziwnego, że uznali, iż nie warto mieć takich ludzi za przeciwników. Był to jednak trudny alians - asasyni i krzyżowcy kilkakrotnie walczyli po tej samej stronie przeciwko Turkom Seldżuckim, lecz równie często prowadzili graniczne starcia pozycyjne między sobą. Głównymi wichrzycielami były rycerskie zakony templariuszy i joannitów, zaciekle broniące chrześcijańskich państewek i często nakładające na nizarytów ogromne daniny. W wyniku wzajemnych tarć w połowie XII wieku stosunki pomiędzy sprzymierzeńcami mocno się ochłodziły - a efektem było wydarzenie, które zaowocowało mitem o widmowych zabójcach, potrafiących rozpłynąć się w powietrzu. W 1152 roku Rajmund II, hrabia Trypolisu, odprowadził swoją małżonkę do bram miasta, życząc jej spokojnej podróży do Jerozolimy. W drodze powrotnej do domu został znienacka otoczony przez grupę mężczyzn. Zakapturzone postacie zaatakowały - kilkukrotnie dźgnięty rycerz zmarł w wyniku odniesionych ran. W całym mieście zapanował zgiełk, a każdego napotkanego muzułmanina zabijano na miejscu. Po mordercach nie został jednak nawet ślad - po prostu zniknęli w cieniu. Nie zawsze śmierć krzyżowca z rąk asasynów stanowiła kość niezgody - wspomniane na początku zabójstwo Konrada z Montferratu w 1192 roku bardzo odpowiadało jego następcy, Henrykowi II z Szampanii, który natychmiast "pogodził się" z nizarytami. Paradoksalnie więc zamach doprowadził do ocieplenia stosunków. Assasyni są wśród nas? Legendarna sekta przetrwała ponad 200 lat, sprytnie lawirując między krzyżowcami i władcami Bliskiego Wschodu. Zabójcy terroryzowali przeciwników politycznych, by w ten sposób zdobywać wpływy nieproporcjonalne do swej liczebności. Każdy kolejny atak przyczyniał się do rozprzestrzenienia się legendy o widmach czyhających w ciemnych zakątkach i bezkarnie mordujących wrogów. Górskie twierdze wielokrotnie oblegano, jednak zdobycie ich udało się jedynie okrutnej sile ze wschodu, niszczącej wszystko na swojej drodze - Mongołom. Alamut padł w roku 1256, a ostatni bastion - Girdkuh - bronił się jeszcze przez 14 lat. Po asasynach pozostały opowieści, które do dziś rozpalają wyobraźnię historyków, miłośników gier, filmów i literatury. Ale czy aby na pewno to tylko legendy? Obrazy do tematu: Źródło: http://facet.interia.pl/historia/news-asasyni-tajna-sekta-muzulmanskich-skrytobojcow,nId,2418261 Więcej o nizarytach: https://pl.wikipedia.org/wiki/Nizaryci Również ciekawy artykuł: http://ciekawostkihistoryczne.pl/2016/09/19/obalamy-wszystkie-mity-dotyczace-asasynow/3/
  17. Wygląda jak zmodowany graficznie Stalker z dodatkiem craftingu i innymi pierdółkami. Raczej się nie skuszę, multiplayer też nie dla mnie.
  18. @kondotierze czy dobrze widzę? Prawe górne to Bardotka w czasach świetności, czy tylko podobna?
  19. Yossarian

    Dunkierka

    @boberm no właśnie tak jak pisałeś, mogli zrobić retusz graficzny. Tylko kto będzie dodatkowo płacił grafikom komputerowym, jeżeli taniej (tak przypuszczam) jest wynająć "gotowca". Też jeszcze nie oglądałem i zastanawiam się czy iść do kina, czy poczekać aż się pojawi w necie. Na pewno na dużym ekranie będzie wyglądał efektowniej, tylko dzisiejsze multipleksy z odgłosami chrupania popcornu i siorbania coli to jakoś nie moja bajka.
  20. Yossarian

    Dunkierka

    Ech ... znowu za Me-109 robi hiszpański Buchon. Z tym silnikiem bardziej przypomina P-40, albo Spitfire'a w wersji trop. Trochę to "bije" po oczach. Wiem, wiem marudzę i czepiam się szczegółów.
  21. Yossarian

    Geostorm

    Bohater oczywiście Amerykanin (czekam kiedy dla odmiany pokażą herosa np. z Mongolii) ratuje ludzkość przed pogodową zagładą. Sceny dziwnie przypominają mi film "Pojutrze" i inne produkcje z tego gatunku. http://www.filmweb.pl/film/Geostorm-2017-710264
  22. A nie można było po prostu wejść, golnąć jednego, zamiast od razu z lufą w odwłok? Grunt to zachować stoicki spokój przy barze.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Korzystając z tej strony, zgadzasz się na nasze Warunki użytkowania.